niedziela, 25 stycznia 2009

Teatr TVP: „Tajny współpracownik” – rzecz o łamaniu charakteru

Wstrząsający obraz, przedstawiający metody łamania młodego człowieka i zmuszania go do współpracy z bezpieką. Modelowy mechanizm „przerabiania” jego tożsamości, zasad moralnych, uczuć, wiary w celu stworzenia monstrum, oddanego bez reszty UB. To nie żaden horror, a codzienność w naszym kraju z przełomu lat 40 i 50. Zapomnianą już niekiedy PRL-owską rzeczywistość, przybliży najnowsza premiera Sceny Faktu Teatru Telewizji pt. „Tajny współpracownik”, emisja już jutro, w poniedziałek, 26 stycznia br. o godz. 20.20 na TVP 1.

Werbowanie nieletnich i dzieci przez Urząd Bezpieczeństwa, to metody zaczerpnięte żywcem od Czerezwyczajki. Nie na darmo przez lata lansowano nam przecież model zawarty w ikonie, jaką w świecie realnego komunizmu czy socjalizmu był pionier Pawlik Morozow, który stanął ponad tradycyjną, sentymentalną moralnością i zgodnie z jedynie słuszną - nową moralnością nieustraszenie zdzierał maskę z Ojca – sabotażysty, po czym padł ofiarą kułackiej zemsty. Wcześniej, jednak zdołał zadenuncjować własnych rodziców, że Ci ukrywają zboże, za co tamtymi zajęły się sowieckie organa. W latach 30-tych ubiegłego stulecia na plenum KC Komsomołu, padło zdanie: „Pawlik powinien stanowić wyrazisty przykład dla wszystkich dzieci Związku Radzieckiego” i wznoszono mu nawet potem pomniki. Poniedziałkowa inscenizacja Sceny Faktu przybliża nam postać, takiego polskiego Pawlika, a zarazem wyjątkowo cennego dla UB agenta Czesława Białowąsa, noszącego w spektaklu Cezarego Harasimowicza zmienione nazwisko Mieczysław Białas.
darmowy hosting obrazków

Agent UB Czesław Białowąs o pseudonimach "Małachowski" i "Michał" (w latach 70-tych), na początku lat 50-tych swoją działalnością doprowadził do wielu wsyp, aresztowań i wyroków śmierci żołnierzy AK i WiN. Był kamuflowany przez funkcjonariuszy UB, specjalnie kierujących podejrzenia na innych uczestników zdarzeń. Szczególnie tragiczne było wydanie własnego brata, a po aresztowaniu nakłanianie go do zeznań. Do końca życia pozostał jednak nierozpoznany przez otoczenie jako agent bezpieki. Kamuflaż okazał się doskonały. Aż do śmierci był nauczycielem polonistą w jednym z liceów wrocławskich, ciągle współpracując z UB/SB. Był też znanym poetą, co dało mu możliwość znalezienia się w Związku Literatów Polskich i stanowiło kolejne pole pracy z pożytkiem dla aparatu bezpieczeństwa.

Wszystko jednak zaczęło się,

gdy na początku 1950 r. funkcjonariusze Wydziału III WUBP w Warszawie zlokalizowali miejsce pobytu brata jednego z partyzantów 6. Brygady Wileńskiej. Kandydatem do werbunku był Czesław Białowąs (w spektaklu nazywa się Mieczysław Białas), rocznik 1932, do niedawna mieszkaniec Jabłonny Lackiej. Młody człowiek, jeszcze niepełnoletni, uczył się w Gimnazjum im. Małachowskiego w Płocku. Postanowiono zwerbować go na materiałach kompromitujących – szantażując odpowiedzialnością karną za kilkakrotną wymianę korespondencji z bratem, zakwalifikowaną jako „udzielanie pomocy bandzie”. Matka chłopców była już aresztowana i odbywała karę kilku lat więzienia za pomoc udzielaną partyzantom. Po podpisaniu deklaracji współpracy Białowąs został oznaczony kryptonimem „Małachowski” (zmienionym później na „Michał”). Agent został przerzucony na teren powiatu Sokołów Podlaski i wprowadzony do akcji.

Już jego pierwsze działania przyniosły resortowi sukces. Pod pozorem spotkania z bratem z okazji Świąt Wielkanocnych odwiedził obozowisko oddziału porucznika Józefa L. Malczuka „Brzaska” (komendanta powiatu Sokołów Podlaski). Agent „Małachowski” poinformował szefa PUBP w Sokołowie Podlaskim o miejscu postoju partyzantów. W wyniku obławy poległ por. „Brzask” i dwaj jego żołnierze. Korzystając z wiedzy „Małachowskiego” „zdjęto” też całą rozpracowaną siatkę kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara” i por. „Brzaska” z rejonu Jabłonny. Aresztowania objęły łącznie 64 osoby. To tylko przykład jednej z wielu jego „udanych” akcji.

Przyszłość agenta „Michała”

została z kolei wyznaczona przez przełożonych z resortu, którzy nie zapomnieli o nim do końca jego życia. Został przeniesiony w inny rejon Polski, gdzie kontynuował naukę. W PRL zrobił karierę. Został członkiem partii, pracował jako wicedyrektor jednego z wrocławskich liceów. Jako agent był czynny jeszcze przez wiele lat. W ostatnim okresie życia poprosił o zwolnienie z obowiązków TW, gdyż: "liczne funkcje w pracy organizacyjnej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie pozwalały mu na sprawne wykonywanie zadań". Zmarł 16 grudnia 1981 r. jako "zasłużony pedagog" i "wychowawca wielu pokoleń młodzieży".

Był także poetą i pozostawił po sobie szereg wysoko ocenianych przez specjalistów wierszy. Opisywały one autentyczne wydarzenia: śmierć jego brata – „Boruty”, sprofanowanie jego grobu przez żołnierzy KBW, aresztowanie i proces matki, agenturalną misję na Podlasiu, likwidację patrolu ppor. „Brzaska”, likwidację patrolu „Arkadka”, itp. W wierszach opisywał to, czego sam doświadczył, ale nikt nie domyślał się z jakiej perspektywy! Czytelnikom jego poezji nigdy pewnie nie przyszło do głowy, że to, co wydawało im się „inspiracją poetycką” jest tak tragicznie realne…

Poniedziałkowa inscenizacja

Sceny Faktu autorstwa Cezarego Harasimowicza w reżyserii Krzysztofa Langa, to spektakl wprawdzie fabularny, ale całkowicie oparty na źródłach dokumentalnych, pochodzących głównie z archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, z konsultacją historyczną dr Kazimierza Krajewskiego oraz dr Tomasza Łabuszewskiego. Spektakl od strony artystycznej jest bez zarzutu. Mateusz Banasiuk, gra podwójne życie Mietka vel Czesława Białowąsa. Cała obsada gra z wyczuciem, w pełni przekonywująco i wyraziście. Jedną z lepszych swoich ról zagrał w tej inscenizacji Cezary Żak, wcielający się w autentyczną postać ppłk Trochimowicza, szefa bezpieki warszawskiej, przysłanego specjalnie z ZSRR w celu udzielania pomocy rodzimym towarzyszom przy likwidacji polskiego podziemia niepodległościowego.

darmowy hosting obrazków

Przypomnijmy, Scena Faktu pojawiła się w Teatrze Telewizji na początku lat 60-tych i była w nim stale obecna do początku lat 90-tych. Po kilkunastu latach przerwy, pierwszy na realizację tego rodzaju przedstawienia zdecydował się Ryszard Bugajski, scenarzysta i reżyser „Śmierci rotmistrza Pilackiego”, opowieści o wielce zasłużonym patriocie, oskarżonym po wojnie o działalność wywiadowczą na rzecz rządu polskiego na uchodźstwie, aresztowanym i skazanym na śmierć. A już w najbliższej przyszłości dzięki Teatrowi Telewizji przeniesiemy się też do lat 70-tych, za sprawą dowcipnie napisanej sztuki opowiadającej o hucznych imieninach Gierka w 1976 pt. „prezent dla tow. Gierka”, w reż. Janusza Dymka. Jak dotychczas każda premierowa emisja Sceny Faktu gromadziła bardzo dużą widownię, która z ogromnym zainteresowanie przyjęła powrót na antenę tego typu inscenizacji

Mariusz A. Roman

czwartek, 22 stycznia 2009

W rocznicę Powstania Styczniowego

„Społeczność ma od Boga powierzone sobie prawo wybierania panującego; taż społeczność może pozbawić władzy panujących, którzy albo przemocą ją sobie przywłaszczyli, albo po tyrańsku rządy sprawują.”

za: „Głos Kapłana Polskiego”

Właśnie dzisiaj, 22 stycznia, mija 146 lat od momentu, gdy na ulicach Warszawy pojawił się dokument, który bardzo szybko rozpowszechnił się na ziemiach zaboru rosyjskiego. Podawany z rąk do rąk, gdzieniegdzie odczytywany z ambon rozpoczynał się od słów:

darmowy hosting obrazków „Nikczemny rząd najezdniczy rozwścieczony oporem męczonej przezeń ofiary postanowił zadać jej cios stanowczy – porwać kilkadziesiąt tysięcy najdzielniejszych, najgorliwszych jej obrońców, oblec w nienawistny mundur moskiewski i pognać tysiące mil na wieczną nędzę i zatracenie. Polska nie chce, nie może poddać się bezprawnie temu sromotnemu gwałtowi; pod karą hańby przed potomnością, powinna stawić energiczny opór”. Młodzież polska przysięgała wtedy „zrzucić przeklęte jarzmo lub zginąć, za nią więc, narodzie polski, za nią! Po straszliwej hańbie niewoli, po niepojętych męczarniach ucisku. Centralny Narodowy Komitet, obecnie, jedyny legalny Rząd Twój Narodowy, wzywa na pole walki i zwycięstwa, które ci da i przez imię Boga na niebie dać przysięga (...).”

Wezwanie to jest fragmentem Manifestu Rządu Narodowego, proklamującego powstanie. Po 25-letniej epoce „paskiewiczowskiej” (od nazwiska namiestnika Królestwa Polskiego Iwana Paskiewicza) charakteryzującej się terrorem, represjami i strachem. Naród polski zyskawszy chwilę wytchnienia chwycił za broń, przeciwko ciemięzcy. Decyzję tę podjęto bezpośrednio pod wrażeniem informacji o tzw. „brance”, czyli o przymusowym poborze do wojska rosyjskiego, według starannie przygotowanych list, na których znaleźli się działacze ruchu narodowego i osoby podejrzane o uczestnictwo w tym ruchu. Powstanie oprócz Królestwa Polskiego prawie natychmiast objęło także i Litwę, Grodzieńszczyznę, Polesie, Mińszczyznę czy Mohylewszczyznę.

Styczniowy zryw 1863 r. przygotowywany był i rozwijał się w warunkach konspiracji. Akces do działań niepodległościowych, nie mógł, więc być usprawiedliwiony podporządkowaniem się jawnie istniejącej władzy narodowej, jak to było choćby podczas Powstania Listopadowego w 1831 r. Podczas Powstania Styczniowego władza zmuszona była pozostać w podziemiu, a udział w walce był decyzją osobistą o dużej wadze moralnej, a nawet i w pewnym sensie religijnej. Pomimo tego uczestniczyło w nim tysiące włościan, mieszczan, żołnierzy i oficerów, którzy walczyli z caratem za wolność i niepodległość Obojga Narodów. Podczas tych walk przeciwko zaborcy zgodnie walczyły masy polskie, litewskie i białoruskie. Wśród przywódców powstania kilkunastu z nich pochodziło z ziem wschodnich, należeli do nich m.in.: Konstanty Kalinowski, Walery Wróblewski, Ludwik Narbutt oraz dyktator powstania Romuald Traugutt. Wśród powstańców było kilku sławnych artystów malarzy. Najbardziej znanym plastykiem, który uwieńczył tamte bohaterskie dni był niewątpliwie Artur Grottger.

Rewolucja moralna

Przygotowania do powstania trwały co najmniej kilkanaście miesięcy. Ponadto wybuch walk poprzedzony został zjawiskiem, znanym następnie pod nazwą „rewolucji moralnej” – ruch ten o ogromnym zasięgu społecznym i terytorialnym – trwał z górą rok. „Rewolucję moralną” przygotowało obudzenie się religijne końca lat 50-tych. Fenomen tej rewolucji, który zadziwił Europę, swymi korzeniami tkwił w rozbudzonej wrażliwości religijnej. Stanowił rodzaj spontanicznie rozwijającego się ruchu „non violance”.
darmowy hosting obrazków

Przez okres prawie dwóch lat, społeczeństwo Królestwa manifestowało swą postawę w długim szeregu obchodów o charakterze religijno – narodowym, można tu wymienić choćby tłumny pogrzeb generałowej Sowińskiej z czerwca 1860 r. – żony generała Józefa Sowińskiego, który zginął na Woli, broniąc Warszawy w 1831 r. Następnie pogrzeb pięciu poległych, jaki odbył się 27 lutego 1861 r., kiedy to po raz pierwszy strzelano do tłumu w Warszawie. Obchody rocznicy 3 Maja w całym kraju, uroczystość poświęcenia unii Polski z Litwą w pogranicznym Horodle, pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego i wreszcie ogłoszenie 15 października 1861 r. stanu wojennego i wtargnięcie żołdaków carskich do trzech kościołów warszawskich. Atmosferę tamtych dni chwały narodowej, przedstawia bardzo plastycznie nieznany autor:

„O, wtedy widziałem na własne oczy i jak ci bezbronni, ci mordowani, kul moskiewskich się nie przestraszyli; zbiegły się gromady rozjątrzone, rozżalone: we krwi palce maczali, krwawym znakiem krzyża świętego znaczyli czoła i ramiona, gołymi pięściami wygrażali Moskalom i wśród ich szeregów zakrwawionych nieśli w górę ofiary i szli z nim na skargę do Braci”.

Był to więc czas, w którym zrodziła się wielka solidarność ludzi, poczucie oparcia w Kościele. Tłumy w czerni gromadziły się przez blisko rok na setkach mszy, zamawianych w „intencjach Ojczyzny”, za zmarłych czy poległych bohaterów przeszłości, na obrzędach związanych z jakąś rocznicą narodową. Pozytywnie należy odnotować stosunek do tych wydarzeń duchowieństwa polskiego, którego odezwa głosiła: „W imię Boga i wolności podnosimy krzyż zbawienia choćbyśmy mieli stanąć na Golgocie, bo stokroć lepiej umrzeć aniżeli patrzeć na znieważanie świętości, na upodlenie synów pełnej niegdyś sławy dziedziny”.

Czyż nie przejmują dogłębnie ostatnie słowa abp Fijałkowskiego, skierowane do duchowieństwa: „Umierającym proszę i zaklinam Was głosem – trzymajcie zawsze z narodem, starajcie się jako pasterze ludu bronić sprawy wspólnej Ojczyzny i nie zapominajcie nigdy, że jesteście Polakami”. Był on inicjatorem przywdziania żałoby narodowej w dzień uroczystego pogrzebu pięciu poległych, nakazując „wszystkim częściom poległej Polski” przywdzianie na czas nieograniczony powszechnej żałoby. Po jego zgonie i sprofanowaniu kościołów do żałoby narodowej dołączyła się także żałoba kościelna.

Głos Kapłana Polskiego

Podczas, gdy sytuacja z każdym dniem stawała się coraz dramatyczniejsza, naprzeciw niej wyszedł Głos Kapłana Polskiego redagowany przez księdza Karola Mikoszewskiego, a przygotowujący kapłanów oraz cały naród do zbliżającego się powstania. Parę uwag z niego zaczerpniętych ma swoją nieśmiertelną i nieustannie aktualną wymowę. Wbrew bowiem zakłamanej, pacyfistycznej i groźnej zwłaszcza dzisiaj ideologii, przedstawiono w tamtych dniach w „GKP” cztery sytuacje, w których bez urazy Boga społeczeństwo ma prawo sądzić władzę, zmieniać ją, słowem pozbyć się jej.

Pierwsza: W oparciu o autorytet św. Tomasza z Akwinu, gdy władza wykazuje cechy „tyrańskie”, a za taką można uznać władzę, która pozbawia społeczeństwa praw ujętych w konstytucji.

Druga: W oparciu o autorytet Suoreza – jezuity, teologa żyjącego na przełomie XVII i XVIII wieku – gdy władza wykazuje cechy tyrańskie, depcze podstawowe prawa ludzkie i działa deprawująco.

Trzecia: „Dozwolone jest społeczności zmienić swego panującego, gdy ten zamienia się w publicznego nieprzyjaciela kraju, nad którym panuje”.

Czwarta: Powołując się na autorytet Grotiusa i wcześniejszego od niego Sersona stwierdzono: „Naród może powstać przeciwko władzy, gdy ta przyprowadzi go do „stanu rozpaczliwego”, tj. kiedy mu odejmie „wszelką reprezentację narodową”. W imię odzyskania własnej reprezentacji może on dokonać nawet zamachu na życie władcy. Dalej w „GKP” czytamy: „śmierć nawet gwałtowna samego tyrana, nie jest pogwałceniem prawa, które zakazuje zabijać. Albowiem tak jak panujący ma moc karania śmiercią zbrodniarzy, tak i społeczność posiada takież samo prawo karania zbrodniarzy i zdrajców panujących”.

W końcu jakże słuszne wydaje się stwierdzenie (wciąż przecież aktualne), zaprezentowane w jednym z ostatnich numerów „Głosu Kapłana Polskiego”: „Narodzie szlachetny, ale nieszczęśliwy! Wróg cię okuł i jeszcze się naigrywa przysyłając nauczycieli z ducha zrodzonych, lecz wiedz, że Bóg i religia Twych Ojców wzywają cię do wolności”. I dalej: „(...) Przestrzeń ziemi, którą nazywamy Ojczyzną, naród nasz na własność od opatrzności odebrał, Ojczyzna wszystkie najdroższe świętości w sobie mieści, a zatem powinna być przedmiotem naszej czci i miłości zaraz po Bogu (...). Tak więc wszystko należy poświęcić dla jej dobra i szczęścia. Żadne bowiem położenie nie może zwolnić od tego obowiązku, ani liczna familia, ani chęć oddania się dewocji, ani śluby zakonne, bo familii bezpieczeństwo związane jest z bezpieczeństwem Ojczyzny, bo dewocja bez czynnego poświęcenia jest fałszem i obłudą, a śluby zakonne, chociaż nakazują zrzeczenia się świata, to nigdy Ojczyzny; bo w takim razie, gdyby wolno było za klauzurą zaprzeć się Ojczyzny, to by z nią należało zaprzeć się religii, której taż Ojczyzna jest tarczą i osłoną (...). Miłość Ojczyzny nie jest tylko cnotą światową, cnotą polityczną, za którą czeka chwała na tym świecie, ale cnotą religijną godną nieśmiertelnej nagrody (...).” I wreszcie czytamy tam „(...) kto nie opuści żony, dzieci, matki, siostry, domu i majętności swej, a nie pójdzie na wezwanie jej i nie poświęci życia, nie jest godnym jej synem (...).”
darmowy hosting obrazków

W ten sposób, ta swoista rewolucja moralna poprowadziła nasz naród do najszlachetniejszego z porywów. Nasi przodkowie u stóp umiłowanej Ojczyzny z honorem złożyli daninę ze swej krwi.

W imię czego?

Patrząc na powstanie 1863 roku z długotrwałej perspektywy czasu, czasami uznaje się je za walkę beznadziejną, pozbawioną wszelkich realnych szans, niemniej należy sobie uświadomić, że w warunkach trudnych do wyobrażenia trwała ona z górą rok, a więc dłużej niż Powstanie Listopadowe rozporządzające regularną armią. Grupy straceńców idące w bój, owe kolejne „kamienie rzucane na szaniec” stały się wezwaniem i świadectwem wobec świata, że Polska nie zginęła, póki na tych ziemiach żyją Polacy.

Powstanie Styczniowe nie zrodziło ani tej miary emigracji, ani tej miary literatury co Powstanie Listopadowe, lecz powstała Grottgerowska wizja walczącego narodu, przepełniona patosem straceńców. Przede wszystkim zaś rok 1863 utkwił głęboko w świadomości społecznej, w przekazie rodzinnym, w całej sferze życia prywatnego, którego nie udało się nigdy zaborcy wynarodowić i zdeprawować. Generacja postyczniowa usiłowała się ustawić na pozycjach realizmu pozytywistycznego, lecz dominująca tęsknota za wolnością odżyje w pokoleniu dzieci „pozytywistów”. Kolejny bowiem zryw niepodległościowy, do jakiego doszło podczas I wojny światowej przyniósł nam odzyskanie pełnej suwerenności.

Mariusz A. Roman

Na załączonych reprodukcjach: Herb powstańczy a w nim godła trzech narodów: Polski, Litwy i Ukrainy; Kozacy atakujący kościół Św. Anny w Warszawie – 27 lutego 1861; grafika Artura Grottgera, „Bitwa”, z cyklu „Polonia”, 1863.
PS.
Historia Bez Kompleksów - W Drodze Na Golgotę
Polecam filmik, który mnie dziś wzruszył, przestroił i ugruntował w moim spojrzeniu na zrywy narodowe, patrz:


Sprawa nie tylko Olewników

Sprawa rodziny Olewników znajduje się już osiem lat w organach ścigania i wciąż nie widać jej końca. Poniedziałkowa śmierć Roberta Pazika przypomniała o ciemnej stronie III RP, obnażając chore mechanizmy funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości oraz bezradność organów ścigania. Wszystko wskazuje na to, że jej prawdziwym tłem jest brutalna walka o wpływy na styku polityki, biznesu i służb specjalnych. Tymczasem mocodawcy w aferze związanej z uprowadzeniem i zabójstwem Krzysztofa Olewnika nadal mogą się czuć zupełnie bezpiecznie.

Przypomnijmy, Krzysztofa Olewnika uprowadzono jesienią 2001 r. z jego własnego domu pod Drobinem w okolicach Płocka, tuż po przyjęciu zorganizowanym dla miejscowych policjantów. Już nazajutrz porywacze zażądali okupu, ale 300 tys. Euro odebrali dopiero po blisko dwóch latach, a miesiąc później udusili ofiarę porwania. W międzyczasie, porywacze kilkadziesiąt razy kontaktowali się z rodziną, przekazując im nagrane komunikaty (wypowiadał je sam Krzysztof). Rodzinę Olewników odwiedzały także różne osoby, czasami bardzo wpływowe w świecie polityki (głównie związane z SLD) i oferowały swoją pomoc, wyciągając jednocześnie od zdesperowanej rodziny kolejne pieniądze. Jednocześnie rodzina była nękana zmasowanymi kontrolami urzędów i instytucji skarbowych.

Tymczasem śledztwo i poszukiwania od początku były prowadzone nieudolnie. Policjanci uporczywie trzymali się wersji samouprowadzenia i na początku właśnie jej podporządkowali wszystkie podejmowane przez siebie działania. Szukali Olewnika pod Łowiczem, jeździli do Niemiec, by sprawdzić czy tam się ukrywa. Nie sprawdzili lokalnych bandytów, którzy jak się później okazało brali udział w porwaniu. Jednocześnie lekceważono kluczowe dowody, m.in. anonim z nazwiskami porywaczy: Ireneusza Piotrowskiego „Boksera” i Roberta Pazika. Nie jest do końca jasne, dlaczego funkcjonariusze nie ujęli porywaczy na gorącym uczynku, gdy podejmowali okup. Wreszcie, kiedy śledztwo miało zostać przeniesione do Olsztyna, ktoś skradł radiowóz z aktami w sprawie.

W marcu 2008 r. sąd w Płocku skazał za tę zbrodnię ośmiu ludzi. Trzech z oskarżonych jak dotychczas powiesiło się w celi: Wojciech Franiewski – w czerwcu 2007 r. jeszcze przed ogłoszeniem wyroku. Sławomir Kościuk – w kwietniu 2008 r. oraz Robert Pazik – w poniedziałek. Kolorytu w sprawie dodaje fakt, że Pazik powiesił się w tym samym płockim więzieniu co Kościuk, przy czym został do niego przewieziony, dopiero co, w celu złożenia kolejnych zeznań, z zakładu karnego w Sztumie - gdzie odbywał swój wyrok.

Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi

Nadal toczy się postępowanie w sprawie nieprawidłowości w śledztwie dotyczącym uprowadzenia i zabójstwa Olewnika. W kwietniu ub. roku została zatrzymana grupa policjantów prowadząca to postępowanie przez pierwsze trzy lata od 2001 r. Według niektórych mediów, wśród zatrzymanych mógł się znajdować zleceniodawca uprowadzenia, a następnie zabójstwa mężczyzny. Tymczasem, jak się nieoficjalnie przed kilkoma miesiącami dowiedział „Nasz Dziennik” w trakcie prowadzonego śledztwa analizowane jest także działanie prokuratorów, którzy na różnych etapach postępowania dopuścili się licznych nieprawidłowości. Jednak nie chodzi tylko o błędy w samym śledztwie, ale również o sprawdzenie, czy ze strony organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości nie dochodziło do nadużywania władzy celem zastraszenia rodziny Olewników. Przecież to nie policjanci, tylko właśnie prokuratorzy mają możliwość zlecenia przeprowadzania kontroli skarbowych i podatkowych, do jakich w sposób wręcz zmasowany doszło w przedsiębiorstwie Olewników.

Można zatem podejrzewać, że wśród prokuratorów prowadzących to postępowanie znajdowała się osoba powiązana z inicjatorem porwania, która wykorzystując swoje kompetencje służbowe, zleciła przeprowadzenie takich kontroli. To nie przypadek – takie nadużywanie władzy przez prokuraturę daje się zauważyć przynajmniej w kilku innych śledztwach. W nich również zlecano liczne, często bezpodstawne, przewlekłe kontrole, dla przedsiębiorców stanowiące czytelny sygnał – „możemy Was zniszczyć”.

Zdaniem bliskich Krzysztofa Olewnika i ich pełnomocników, faktycznego pomysłodawcy i szefa całej akcji należy jednak szukać bardzo wysoko wśród ważnych i bardzo wpływowych osób.

- Inicjatorem porwania musiała być osoba mająca bardzo duże możliwości i wpływy. O ile mam pewną hipotezę dotyczącą „podwykonawców” porwania, o tyle tutaj nawet takiej hipotezy nie odważę się postawić. Ale sposób działania wobec nas przypomina to, w jaki sposób próbowano zniszczyć Romana Kluskę, Gudzowatego, a później firmę komputerową „Bestcom” z Poznania – powiedział dla „Naszego Dziennika” Włodzimierz Olewnik, ojciec zamordowanego Krzysztofa.

A zatem bardzo prawdopodobną wydaje się jedna z głównych hipotez śledczych, że porwanie było zemstą na rodzinie Olewników, za odmowę współpracy z układem biznesowo –polityczno - policyjnym. Według bowiem informacji, jakie uzyskał tygodnik „WPROST”, jakiś czas przed porwaniem Krzysztof Olewnik dostał propozycję nie do odrzucenia. Jak twierdzi jego Ojciec, miała ona związek z biznesem, a wiązała się z kręgiem osób powiązanych z lokalną polityką. Chodziło o wykorzystanie należącej do Krzysztofa firmy Krup Stal, zajmującej się handlem stalą. Związani z lewica lokalni politycy chcieli ją wykorzystać do wprowadzenia na polski rynek stopów przemycanych do kraju bez cła i akcyzy lub wyłudzanych z hut.

Układ płocki lub mazowiecki, jak śledczy coraz częściej nazywają krąg osób mogących mieć związek z porwaniem Krzysztofa Olewnika, próbował się wkręcić także do firm jego Ojca. Prawdopodobnie szemrany biznes, w jaki chciano wciągnąć znanego producenta wyrobów mięsnych, miał polegać na dokooptowaniu do niego wspólnika, który w ten sposób zarabiałby pieniądze na rzecz „układu”.

Dymisje w rządzie oraz komisja śledcza

Tajemnicza śmierć Roberta Pazika, trzeciej już osoby skazanej za porwanie i zamordowanie Krzysztofa Olewnika, zyskała także swój wymiar polityczny. Premier bez większego wahania zdymisjonował ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego, a zaraz potem odwołał jego zastępcę Mariana Cichosza oraz prokuratora krajowego Marka Staszaka. Swoje stanowiska stracili również szef służby więziennej Jacek Pomiankiewicz oraz dyrektor płockiego więzienia Artur Kowalski. Donald Tusk oraz PO zmieniło wczoraj również swoje zdanie w kwestii powstania sejmowej komisji śledczej do zbadania okoliczności związanych ze sprawą Olewnika – zgadzając się na jej powołanie. A jeszcze w poniedziałek rządząca partia stanowczo od jej powołania się odżegnywała.

Nie brakuje opinii, że Platforma zmieniła stanowisko pod wpływem nastrojów społecznych - wyrażonych m.in. w sondażu, jaki wczoraj opublikowała na swoich łamach Rzeczpospolita, z którego jednoznacznie wynika poparcie dla powołania nowej komisji śledczej. Oczywiście, miało swoje znaczenie - także chęć poprawy własnego wizerunku partii rządzącej, wyraźnie nadwątlonego w wyniku obnażonej po raz kolejny - niekompetencji służb, ale także wskutek pogłębiającego się kryzysu gospodarczego. Niebagatelne znaczenie miało wreszcie i to, że brak zdecydowanej reakcji premiera mógłby wywołać także inne pytania, choćby o sprawę zabójstwa gen. Marka Papały czy wznowienia starań o ekstradycję Edwarda Mazura.

Tymczasem nie sposób wyzbyć się wrażenia, że jest to jedynie próba ucieczki do przodu w wykonaniu rządu, a samo powołanie komisji śledczej, przy podejrzeniach tego kalibru, z jakimi mamy do czynienia w tej sprawie, może nie wystarczyć.

Mariusz A. Roman


Czytaj również:

„Dziennik”: Politycy SLD zarobili na porwaniu Olewnika

Aleksander Ścios, Kręgi Piekła

wtorek, 20 stycznia 2009

Zmiana, Obama i co dalej...

Stało się. Czterdziestym czwartym i jednocześnie pierwszym w historii ciemnoskórym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki zostanie dzisiaj - 47 letni senator z Illinois Barack Hussein Obama. Na jego zwycięstwo wyborcze, złożyła się niezwykła kombinacja: kiepskiej sytuacji ekonomicznej, intensywnego i bezpardonowego poparcia mediów oraz zdolności retoryczne samego kandydata, który skutecznie ukrył swoje ekstremalnie lewicowe poglądy. Obama, umiejętnie wykorzystał także poczucie winy za dawne akty rasizmu wobec Murzynów. Paradoksalnie, jego kolor skóry, stał się największym atutem wyborczym i gwarancją na zapowiadane przeprowadzenie zmian.

Obama trafił na niezwykle korzystny dla siebie i swojej demokratycznej partii moment historyczny. Znużenie rządami George’a W. Busha, niechęć do wojny, poczucie niepewności związane z kryzysem gospodarczym, zachwianie wiary w siłę Ameryki i pogłębiające się problemy społeczne, spowodowały, że wyborcy gwałtownie poszukiwali czegoś nowego. Kandydat demokratów, tradycyjnie opowiadający się bardziej za izolacjonizmem na rzecz reform społecznych, do tego postrzegany jako charyzmatyczny przywódca, stał się swoistym antidotum na bolączki Ameryki.

- Bo zmiana, bo nadzieja, bo czarnoskóry polityk jest trendy – twierdzili wyborcy, którzy normalnie zostaliby w domach. Wolontariusze działający na rzecz Obamy, dosłownie atakowali ludzi w parkach, obchodzili schroniska dla bezdomnych, tanie jadłodajnie w getcie. Młodzież i studentów skutecznie przekonywano, ze głosowanie na czarnego jest „cool”. Wśród głosujących po raz pierwszy Obama cieszył się aż 80 proc. poparciem. Do tego doszło poparcie kolorowych wyborców, w tym Latynosów - których w Ameryce jest coraz więcej. Poparł go również tradycyjnie sprzyjający partii demokratycznej świat artystyczny i kulturalny (Hollywood), oraz zazwyczaj skłonne do libertynizmu i lewicowej ideologii media. Wreszcie dopełnieniem fenomenu, był fakt poparcia dla senatora z Illinois przez biznes amerykański z Wall Street.

Obama jest typowym „produktem mediów”, szerokim lecz zupełnie pustym zestawem. To sprawia, że jest nieprzewidywalny. Podczas kampanii wyborczej czarnoskóry senator skutecznie unikał wypowiedzi na jakikolwiek kontrowersyjny temat. Starał się tak formułować swój przekaz, aby zadowolić jak najszerszy krąg wyborców. Jednak najlepszy nawet PR nie zmieni rzeczywistości. Największa charyzma, nie rozwiąże problemu rosnącego deficytu, bezrobocia i braku zaufania do instytucji finansowych.

Wybór Baracka Husseina Obamy na prezydenta USA, jest jednocześnie wyborem przywódcy największego mocarstwa na świecie, ważnym także dla Polski, w kontekście przyszłej, prowadzonej przez niego polityki zagranicznej. Obama, zapowiada co prawda, bardziej partnerskie i otwarte stosunki z Europą, pragnie włączyć Unię do współdecydowania o losach świata, jednak warunkiem jest większe zaangażowanie europejskich środków i sił militarnych w prowadzone wspólnie operacje. Tymczasem wiadomo, że Europa nie jest na to gotowa i nie potrafi nawet wysłać odpowiedniej ilości wojsk do Afganistanu. Obama zadeklarował, że z każdym będzie negocjował bez żadnych wstępnych warunków. Bardzo wymownym był jego brak reakcji na kryzys gruziński. Nie dziwi zatem, pozytywna reakcja Kremla na jego wybór.

Od dłuższego czasu polityka amerykańskich demokratów jest bardziej europejska, tzn. asekurancka. W efekcie wzmacnia to dominujący w Europie niemiecko-francuski układ, co nie jest korzystne dla Polski. Niestety, ten brak zainteresowania odnosi się również do wschodnich rubieży naszego kontynentu, pozostawiając więcej swobody i sfer wpływów, odbudowującej właśnie swoją mocarstwową pozycję Rosji.

Tymczasem, minister Radosław Sikorski, zdążył poinformować polską opinię publiczną, że wybór Obamy, to radosny dzień dla Ameryki, która zyskała nowy image na całym świecie. Twierdzenie to jest na tyle wiarygodne, co pierwszy polski dowcip o nowym prezydencie USA, z jakiego zasłynął tenże Sikorski. Powiedział on, że Obama ma polskich przodków. Serio. Jego dziadek zjadł bowiem polskiego misjonarza.

Mariusz A. Roman

sobota, 17 stycznia 2009

Kętrzyn: II Turniej Piłkarski im. Adama Dydzińskiego

Stowarzyszenie Federacji Młodzieży Walczącej zaprasza na II Zimowy Turniej Piłki Nożnej im. Adama Dydzińskiego o Puchar Burmistrza Kętrzyna. Spotkania będą odbywać się w niedzielę na boisku Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji (boisko ze sztuczną nawierzchnią), ulica Kazimierza Wielkiego 12 A, Kętrzyn.

darmowy hosting obrazków

Termin turnieju i czas rozgrywania meczów: niedziela 18.01.2009 rok, początek godzina: 15.00.

W Turnieju udział wezmą: MKS Mrągowia - Mrągowo, KKS Granica - Kętrzyn oraz OSP Lechia - Gdańsk. Obowiązuje system gry każdy z każdym.

darmowy hosting obrazkówAdam Dydziński „Dudi” - był człowiekiem wielkiego serca, patriotą walczącym o wolną i niepodległą Polskę m.in. w strukturach Polskiej Partii Niepodległościowej oraz Federacji Młodzieży Walczącej. Był założycielem FMW Region Warmia i Mazury, wydawcą pism bezdebitowych m.in.: „Larwa” i „Sąd Kapturowy”. Cichy i skromny, odważny, aktywny i twórczy, pozostał za życia mało doceniony. Odszedł do Pana - 28 lutego 2007, będąc w sile wieku, nie doczekawszy swoich 40 urodzin. Osierocił żonę i dwie wspaniałe córeczki. Pozostał w pamięci swoich przyjaciół jako jeden z najbardziej aktywnych działaczy niepodległościowych, do końca swoich dni zaangażowany w służbę Ojczyźnie.

W kilka dni po śmierci Adama, pisaliśmy wspomnienia na Jego temat dla portalu internetowego FMW, patrz: "Pożegnanie Dudiego"

Na załączonych zdjęciach: Statuetka Króla Strzelców z zeszłorocznego Memoriału, portret Adama Dydzińskiego.

czwartek, 15 stycznia 2009

Rocznica wcielenia Kłajpedy do Litwy w 1923 r.

Postanowienia traktatu wersalskiego, kończącego I wojnę światową, wyłączyły m.in. z terenu Prus Wschodnich - obszar położony na północ od rzeki Niemen z Kłajpedą i Szyłokarczmą, przekazując czasowo jego suwerenność Mocarstwom Sprzymierzonym i Stowarzyszonym. W ich imieniu władzę na tym terenie sprawował gubernator wojskowy, a batalion wojsk francuskich stanął w Kłajpedzie. W wyniku jednak zainscenizowanego przez Kowno „powstania”, 15 stycznia 1923 roku dokonano aneksji Kraju Kłajpedzkiego do Litwy.

„Nie widząc zasadniczej sprzeczności między interesami naszymi a Litwinów, staraliśmy się zdobyć dla Litwy to, czego ona sama, będąc w obozie sprzymierzeńców nieobecną, zdobyć dla siebie nie mogła. Oderwanie Kłajpedy od Prus Litwini zawdzięczają naszej akcji podczas wojny i na konferencji pokojowej. Dążeniem naszym było oderwać i Tylżę, tj. lewy brzeg Niemna, posiadający ludność litewską: udało nam się obronić tylko połowę naszego w tym punkcie programu” – pisał Roman Dmowski w „Polityka polska i odbudowanie państwa”.

W wyniku tych działań delegacja polska z Romanem Dmowskim i Ignacym Paderewskim na czele doprowadziła w 1919 roku w Paryżu, do scalenia portu w Kłajpedzie, z jego naturalnym zapleczem gospodarczym. Sprzymierzeni (art. 99 Traktatu Wersalskiego) zamierzali bowiem w ten sposób wyemancypować cały bieg Niemna spod wpływów niemieckich i stworzyć w ten sposób, w tej części Europy, swobodny dostęp do morza. Szczególne znaczenie miało to dla Polski, dla której ziem wschodnich Kłajpeda była tym, czym Gdańsk dla jej województw centralnych i zachodnich. Oczywiście polska delegacja w Wersalu liczyła na koncesje w kłajpedzkim porcie, zakładając kontynuowanie związku państwowego Warszawy z Kownem.

Sytuacja polityczna w regionie nie była jednak ustabilizowana, dlatego Traktat Wersalski nie określał ostatecznych losów Kłajpedy, tworząc na terenie Nadniemnia kondominium państw sprzymierzonych. I tak 9 stycznia 1920 r. zostało podpisane porozumienie o przekazaniu Kłajpedy aliantom. Sześć dni później do rejonu wkroczył 21. Samodzielny Batalion Strzelców Pieszych z gen. Dominique Odry'm na czele, który miał za zadanie pilnować porządku w mieście i na przyległym obszarze. Generał Odry sprawował nie tylko zwierzchnictwo nad francuskim wojskiem, ale stanął również na czele Wysokiego Komisariatu Ligi Narodów w Kłajpedzie. Dopiero po jakimś czasie nowym Komisarzem został Gabriel Petisne oskarżany zarówno przez Niemców, jak i Litwinów o prowadzenie polityki zbyt propolskiej.

Mocarstwa zachodnie oczekiwały na porozumienie Polski i Litwy, by Kłajpedę przekazać tym krajom do obsługi całego zlewiska Niemna, podzielonego pomiędzy nie geograficznie, co było naturalnym zadaniem tego portu. Tymczasem niechętne porozumieniu z Warszawą Kowno, zastosowało blokadę ekonomiczną portu. Po dwuletnich bezskutecznych rokowaniach polsko-litewskich prowadzonych w Brukseli, pod przewodnictwem min. Hymansa, Ententa zaczęła się skłaniać do stworzenia z obszaru Kłajpedy – Wolnego Miasta, na wzór Gdańska, pod kontrolą Ligi Narodów. W listopadzie 1922 roku odbyła się w tej sprawie konferencja pod egidą mocarstw sprzymierzonych, na którą przybyli przedstawiciele Polski, Litwy i Kraju Kłajpedzkiego. Litwini zażądali wówczas bezwarunkowej inkorporacji Kłajpedy do Litwy. Polacy i Kłajpedzianie – utworzenia Wolnego Miasta. Rada Ambasadorów, przychyliła się ostatecznie do drugiego projektu, w konsekwencji czego Litwini na znak protestu opuścili konferencję.

Powstaniem Wolnego Miasta żywotnie byli zainteresowani mieszkańcy Kraju Kłajpedzkiego, gdyż w urzeczywistnieniu tego projektu upatrywali rozkwit i dobrobyt swojego miasta:

„W sobotę (6 stycznia 1923 r. – przyp. autora) odbyło się w Kłajpedzie zebranie przedstawicieli ludności Kłajpedy, na którym uchwalono rezolucję, domagającą się utworzenia z Kłajpedy wolnego miasta. Rezolucja zaznacza, że łączność Kłajpedy z Litwą doprowadziłaby Kłajpedę do gospodarczego upadku i przyczyniłoby się to do obniżenia jej poziomu kulturalnego, wreszcie wywołałoby nędzę wśród wielu warstw ludności miejskiej” - donoszono w relacji wychodzącego w Toruniu „Słowa Pomorskiego” (numer z 10 stycznia 1923 r.).

Powyższym dążeniom według Witolda Staniewicza (patrz: W. Staniewicz, Sprawa Kłajpedy, Wilno, 1924.) przeciwstawiał się jednak rząd litewski, inspirowany z Berlina, do postawienia mocarstw zachodnich przed faktem dokonanym. Dla Niemiec, włączenie Kłajpedy jako autonomicznej części, do słabej Litwy było korzystniejsze niż jakaś forma międzynarodowego protektoratu. Dawało większe szanse na odzyskanie tego obszaru, do czego zresztą ostatecznie doszło w marcu 1939 r. Litwini postanowili skorzystać z tych inspiracji, zwłaszcza, że moment był wyjątkowo dogodny. 20 grudnia mocarstwa zachodnie uznały wreszcie de-iure państwowość litewską, a światowa opinia publiczna była zwrócona w kierunku rozpoczętej w tym czasie okupacji przez Francję Zagłębia Ruhry.

Zamach został starannie przygotowany w Kownie, przez szefa II oddziału sztabu generalnego Litwy płk. Połowińskiego. Zamachowcy w liczbie ok. 3000 osób, w większości żołnierze i oficerowie w służbie czynnej, wzmocnieni zmobilizowaną paramilitarną formacją ochotniczą tzw. Szaulisami, wkroczyli chyłkiem, przedostając się małymi grupami, 12 stycznia na teren Kłajpedy. Wśród ochotników sporo było oficerów niemieckich. Dowództwo nad tymi oddziałami objął sam płk. Połowiński, przybierając dla siebie pseudonim: Budrys. W wyniku trzydniowych walk, szczególnie zaciętych w dniu 15 stycznia w okolicach budynku Wysokiego Komisariatu, „powstańcy” opanowali prowincję, miasto i port, zmuszając do podpisania rozejmu przez władze francuskie. Litwini bezpośrednio po opanowaniu władzy, natychmiast usunęli Konsulat Polski, pracujący w Kłajpedzie od kilku lat.

Rada Ambasadorów w Paryżu zgodziła się przekazać suwerenność nad obszarem Kłajpedy Litwie, z zastrzeżeniem autonomii terytorialnej tego obszaru, już 16 lutego 1923 r. Litwa zobligowana została jednak do zagwarantowania Polsce swobodnego korzystania z portu. W miesiąc później Rada Ambasadorów uznała także suwerenność Polski nad Wileńszczyzną, traktując to postanowienie jako przeciwwagę, dla rozwiązania sprawy kłajpedzkiej. Ostatecznie sprawa Kłajpedy została unormowana w wyniku podpisania w Paryżu w dniu 8 maja 1924 roku, tzw. Konwencji Kłajpedzkiej, która jednak już nie gwarantowała przyznanych wcześniej praw Polsce.

Wobec braku stosunków dyplomatycznych i handlowych pomiędzy Polską a Litwą od roku 1919 do 1938, Kłajpeda straciła 75 proc. swojego surowca drzewnego, spławianego wcześniej ze środkowego i górnego dorzecza Niemna. Litwini w tym czasie rozbudowali, co prawda port i rozwijali przemysł w mieście. Jednak nie zmienia to faktu, że rozwój mógł odbywać się w tempie o wiele szybszym, gdyby Litwa nie wprowadziła samoblokady swojego jedynego wylotu morskiego.

Obecnie na Litwie, media bardzo często przypominają o tzw. „polskiej okupacji” Wileńszczyzny, oraz „zamachu na niepodległe państwo litewskie” - w wyniku akcji przeprowadzonej w 1920 roku przez gen. Lucjana Żeligowskiego. Jednocześnie zupełnie nieobecna, jakby zapomniana przez media, jest analogiczna akcja przeprowadzona w 1923 roku przez płk. Budrysa w Kraju Kłajpedzkim. Przy czym polska irredenta miała doprowadzić do restytuowania Wielkiej Litwy z Kownem, Kłajpedą, Wilnem i Mińskiem, a inkorporacji Wileńszczyzny do Polski dokonano jedynie w wyniku niechęci do całej sprawy ze strony Kowna, czego Litwini wcale nie przyjmują do wiadomości.

Mariusz A. Roman


Na załączonym zdjęciu: Flaga Kraju Kłajpedzkiego

wtorek, 13 stycznia 2009

W rocznicę masakry sowieckiej na Litwie


Na Litwie trwają obchody Dnia Obrońców Wolności, upamiętniające krwawe wydarzenia w Wilnie z 13 stycznia 1991 r. Stały się one decydującym momentem w walce o niepodległość tego kraju, usiłującego wydostać się spod sowieckiej dominacji. Warto przypomnieć, że wśród manifestantów broniących wtedy parlamentu oraz wieży telewizyjnej i Domu Prasy, byli również wileńscy Polacy. A Polska udzieliła w tamtych dniach wsparcia zarówno moralnego jak i politycznego.

W drugiej połowie lat 80-tych na Litwie, na fali pierestrojki obowiązującej wtedy w ZSRR, ujawniły się od dawna ukrywane dążenia. W 1987 r. uroczyście obchodzono sześćsetlecie Chrztu Litwy, a w rocznicę układu Ribbentrop - Mołotow odbyła się w Wilnie potężna demonstracja. Na Litwie rozpoczęły się jednocześnie dwa procesy: narodowe i państwowe odrodzenie Litwinów oraz narodowe odrodzenie Polaków. Stąd powstanie 5 maja 1988 r. Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie i niemalże w tym samy czasie w dniu 3 czerwca 1988 r. Litewskiego Ruchu na Rzecz Przebudowy w skrócie nazywanym „Sajudisem”.

Wydarzenia zaczęły narastać lawinowo, jeszcze w tym samym 1988 r. Rada Najwyższą LSRR podjęła uchwałę, iż na terytorium Republiki Litewskie moc obowiązującą mają tylko ustawy uchwalone bądź ratyfikowane przez Radę Najwyższą LSRR. 8 lutego 1990 r. Rada Najwyższa uznała uchwałę Sejmu Ludowego z 1940 r. o przyłączeniu Republiki Litewskiej do ZSRR za bezprawną, a przeprowadzone 24 lutego 1990 wybory parlamentarne przyniosły zdecydowane zwycięstwo kandydatom „Sajudisu”. Wreszcie prawdziwym przełomem stał się „Akt o przywróceniu niepodległości państwa litewskiego” proklamowany 11 marca 1990 r.

Nie da się pominąć milczeniem, że w trakcie odzyskiwania przez Litwinów niepodległości, teren nowej republiki stał się miejscem konfliktów wywołanych w konsekwencji działań podejmowanych dla przyśpieszenia procesu ujednolicenia narodowego i dla bardziej wyrazistej dominacji jednego narodu. W konsekwencji spór władz litewskich i elit politycznych tego kraju z polską społecznością przybrał w końcu formę konfliktu politycznego. Zaznaczmy jednak, że przywódcy SSKPL - przekształconego następnie w Związek Polaków na Litwie próbowali wielokrotnie znaleźć modus vivendi z Sajudisem, jednak strona litewska odrzucała wszelkie polskie postulaty, często podważając „polskość” swoich rozmówców i wmawiając im tzw. „tutejszość”.

Wieża telewizyjna i parlament

Tymczasem w wyniku zamachu stanu przeprowadzonego na początku 1991 r. przez ówczesną proradziecką Komunistyczną Partię Litwy doszło do dramatycznego w swoich skutkach przesilenia. Stacjonujące w Wilnie sowieckie jednostki wojskowe przystąpiły 11 stycznia do zajmowania w mieście gmachów użyteczności publicznej i państwowej, mających strategiczne znaczenie. Do starć obywateli z żołnierzami doszło 13 stycznia przed wieżą telewizyjną, budynkiem litewskiego radia i telewizji oraz Domem Prasy w Wilnie. Szturmując wieżę telewizyjną w wileńskiej dzielnicy - Karolinki, żołnierze użyli m.in. czołgów, które natarły na tłum obrońców, rozpoczęła się też chaotyczna strzelanina. W wyniku ataku na bezbronny tłum śmierć poniosło 14 obrońców niepodległości, rany odniosło kilkaset osób. Wydarzenia te wywołały wielki powszechny protest na Litwie, solidaryzujący całe społeczeństwo ponad podziałami narodowościowymi.

- Była noc, wyszliśmy na ulice i wzięliśmy się za ręce, tworząc żywy łańcuch. Wkrótce nadjechały pojazdy opancerzone, komandosi, którzy z nich wyskoczyli, zaczęli strzelać ponad głowami ludzi. Po chwili również zaczął strzelać czołg – wspomina tamte wydarzenia na łamach „Kuriera Wileńskiego” - Jerzy Surwiło, dziennikarz, publicysta i pisarz, świadek tych zdarzeń oraz szturmu radzieckich komandosów z OMON-u.

Władze sowieckie przypuszczając szturm wieży telewizyjnej oraz Domu Prasy nie zdecydowały się na zajęcie siłą budynku parlamentu. Obawiając się dużych ofiar cywilów, którzy szczelnym kordonem otoczyli gmach, w którym ukryli się posłowie Sejmu restytucyjnego, budując dookoła budynku zaimprowizowane barykady. Wówczas w obronie parlamentu stanęło około 100 tys. obywateli, którzy nie zważając na szalejące mrozy dniem i nocą stali na warcie przed parlamentem. Aby się ogrzać, ludzie palili ogniska, śpiewano pieśni patriotyczne. Wśród manifestantów broniących dostępu do litewskiego parlamentu znaleźli się również Polacy z własnymi barwami narodowymi, czym jednoznacznie, wbrew twierdzeniom niechętnej im propagandy, opowiedzieli się po stronie niepodległej Litwy. Znana, polska dziennikarka radiowa - Nijola Masłowska, nadawała wtedy serwis w języku polskim, emitowany z obleganego parlamentu.

Podczas decydujących dni walki o niepodległość Litwy, duże znaczenie miało również wsparcie polityczne z Polski. Wówczas w litewskim parlamencie, który przecież był jednym z głównych celów, wspólnie z litewskimi posłami czuwali parlamentarzyści z Polski. Sytuacja była krytyczna na tyle, że litewski parlament zdecydował na stworzenie rządu na uchodźstwie. W tym celu ówczesny minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas wyjechał do Warszawy.

Szansa na normalizację...?

Postawa miejscowych Polaków oraz duża aktywność w czasie tych wydarzeń rządu polskiego, który nie tylko wspierał Litwinów wszelkimi możliwymi środkami politycznymi na arenie międzynarodowej oraz zorganizował nie małych rozmiarów pomoc materialną dla Litwy, zmieniły na moment stosunek władz litewskich do spraw polskich i Polaków. Wydawać się wtedy mogło i wiele na to wskazywało, że solidarność Polaków z Litwą i Litwinami w trudnych chwilach styczniowych i zmiana w wyniku tego nastawienia Litwinów do zagadnień polskich, staną się momentem przełomowym w stosunkach polsko – litewskich. Po obu stronach zapanować miała dobra wola, która odsunąć miała wszelkie kompleksy i uprzedzenia, waśnie i spory na margines normalnego współżycia.

Sielska atmosfera, podczas której zaczęto nawet wychodzić naprzeciw postulatom stawianym przez polską frakcję w parlamencie litewskim, a dotyczącym powołania nowej jednostki administracyjnej – okręgu wileńskiego (obejmującego obszar zwarcie zamieszkiwany przez społeczność polską), trwała zaledwie kilka miesięcy. Już bowiem na przełomie sierpnia i września 1991 r. władze litewskie pod pretekstem rzekomego poparcia puczu moskiewskiego z 19 sierpnia (tzw. puczu Janajewa), przeprowadziły operację likwidacji samorządów w rejonach solecznickim i wileńskim, zamieszkałych w przytłaczającej większości przez Polaków. 12 września Rada Najwyższa zawiesiła początkowo na pół roku (potem ten okres przedłużając) na obszarze tych rejonów obowiązywanie ustawy o samorządzie, zwalniając z pracy wszystkich urzędników administracji lokalnej. Jednocześnie mianowała dla tych rejonów komisarzy rządowych. Określani przez miejscowych Polaków mianem „gubernatorów” – komisarze: w rejonie wileńskim Arturas Merkys, solecznickim Arunas Eigirdas, przystąpili niezwłocznie do kolonizowania podległych rejonów przybyszami litewskimi z innych rejonów.

Mariusz A. Roman

Na załączonym zdjęciu z „Kuriera Wileńskiego”: widoczny jest plac Niepodległości w Wilnie, gdzie dzisiaj zapalono symboliczne ogniska ku czci obrońców wolności.

niedziela, 11 stycznia 2009

Kolejna wojna gazowa na wschodzie. Najwyższy czas na reakcję!

To już nie konflikt, to prawdziwa gazowa wojna. I wcale ta sytuacja nie powinna dziwić, skoro w rosyjskiej strategii energetycznej oficjalnie zapisano, że strategicznymi celami rozwoju przemysłu gazowego jest m.in.: zabezpieczenie jej politycznych interesów. A taki właśnie wymiar ma ta wojna - polityczny, a nie biznesowy. Najwyższy zatem czas na otrzeźwienie i realizację zapowiadanych od lat inwestycji w zakresie bezpieczeństwa energetycznego w naszym kraju.

Podczas piątkowej debaty nad bezpieczeństwem energetycznym Polski, przeprowadzonej w Sejmie rząd zademonstrował jedynie siłę spokoju, nie widząc specjalnie zagrożeń w związku z kryzysem gazowym. Premier Pawlak przekonywał posłów, ze nasz kraj posiadając znaczne zasoby paliw stałych, jest jednym z najmniej uzależnionych od dostaw surowców energetycznych krajem Unii Europejskiej. Uspakajał, że w naszym bilansie energetycznym gaz stanowi jedynie 12 proc. ogólnego zużycia. Jakby zapominając o istocie problemu, jak bardzo gaz jest istotny dla odbiorcy detalicznego, używającego go do ogrzania mieszkań i powszechnie wykorzystującego go w kuchni. I właśnie z tego powodu brak gazu, zawsze oznaczać będzie ogromny problem społeczny.

Tymczasem problem z gazem w Polsce to nie tylko alternatywne źródła dostaw gazu, ale również m.in.: możliwość pełnego dysponowania systemem przesyłowym (kontrola właścicielska) i konieczność jego rozbudowy, zabezpieczenie odpowiedniej pojemności magazynowej i wzrostu potencjału wydobycia gazu krajowego, oraz wprowadzenie odpowiednich regulacji prawnych zapewniających funkcjonalność całego sektora (obrót, magazynowanie, dystrybucja, przesył) i liberalizację rynku. Na wszystkich wymienionych kierunkach rozwoju występuje w Polsce nie tylko zastój, ale notujemy również wiele podjętych wcześniej, negatywnych dla poziomu naszego bezpieczeństwa decyzji. Chodzi tu przede wszystkim o zaniechanie podpisanych w 2001 r. kontraktów z dostawcami z Danii i Norwegii, oraz przedwczesny proces prywatyzacji PGNiG, zanim państwo nie zapewniło sobie wyłącznego wpływu na wydobycie i przesył gazu. Odpowiedzialność za podjęcie tych decyzji ponosi rząd SLD-owski Millera a potem Belki.

Bezpieczeństwo energetyczne

Gazprom jest światowym liderem w produkcji i eksporcie gazu ziemnego. Jest on też głównym dostawcą gazu w Europie z eksportem na poziomie ok. 130 mld m sześc., a wliczając w to także Turcję 150 mld m sześc. gazu. Firma rosyjska jest również udziałowcem operatorów gazowych z Niemiec, Włoch, Czech, Finlandii, Węgier, Wielkiej Brytanii oraz Litwy, Łotwy i Estonii. Apetyty tego potentata są jednak dużo większe i planuje on zwiększyć swój udział eksportu gazu na rynku europejskim do poziomu 180 mld m sześc. w 2010 r. i do ok. 220 mld sześc. w 2020 r. co będzie stanowić 30 proc. zużycia gazu ziemnego w Unii Europejskiej. W tym samy czasie, prognozowany jest także wzrost zużycia gazu w Polsce z poziomu ok. 15 mld sześc. do 26 mld m sześc. Przy czym planowany jednocześnie wzrost wydobycia gazu krajowego jest wprost nieproporcjonalny i ma wynieść zaledwie 6 mld m sześc. (obecnie blisko 5 mld m sześc). Co oznacza, że w najbliższej przyszłości znacząco zmieni się na niekorzyść ilość własnego surowca używanego do zaspokajania potrzeb gazowych w Polsce, przy jednoczesnym stałym wzroście zapotrzebowania na gaz sprowadzany w imporcie.

Realizację planu ekspansji Gazpromu mają zapewnić inwestycje w zwiększenie przepustowości już istniejących gazociągów oraz budowa nowych w tym Gazociągu Północnego prowadzonego do Niemiec po dnie Bałtyku. Przy czym trudno wyzbyć się wrażenia, że tzw. bałtycka rura ma nie tyle zapewnić dywersyfikację rosyjskich korytarzy eksportowych w celu zwiększenia dostaw, co po prostu chodzi o eliminację tranzytu przez kraje trzecie, w tym przypadku Polski. Gdyby było inaczej, to zrealizowano by najpierw to, do czego zobowiązano się już wcześniej, czyli druga nitkę rurociągu Jamał – Europa (Rosja-Białoruś-Polska-Niemcy), zwłaszcza, że inwestycja lądowa jest dużo tańsza niż morska.

Tymczasem z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego Polski, czytamy w dokumencie pt. „Polityka dla przemysłu gazu ziemnego” z marca 2007 r., a opracowanego przez poprzedni rząd: warte odnotowania są zmiany w polityce rynkowej prowadzonej przez największe spółki sektora funkcjonujące w regionie, a zwłaszcza przez największego dostawcę – OAO Gazprom. W rządowej Strategii energetycznej Federacji Rosyjskiej do roku 2020 z 28 sierpnia 2003 r. zamieszczono następujące stwierdzenie:

„Strategicznymi celami rozwoju przemysłu gazowego są: (...) zabezpieczenie politycznych interesów Rosji w Europie i państwach sąsiedzkich, a także w regionie azjatyckim i Oceanu Spokojnego”.

Gazprom – monopolista w zakresie eksportu i przesyłu gazu w FR – jest naturalnym wykonawcą tej strategii. W tak rozumianej strategii należy wyróżnić m.in. próby uzyskania przez Gazprom dostępu do rynków detalicznych poprzez kontrolę sieci przesyłowych i dystrybucyjnych w krajach odbiorcach gazu, a także poszukiwanie nowych dróg przesyłu gazu z pominięciem krajów tranzytowych. Stosowana przez Gazprom od lat polityka cenowa świadczy dobitnie o ich politycznej motywacji. Kraje spolegliwe wobec Kremla płacą za rosyjski surowiec znacznie mniej. I tak dla przykładu na Białorusi Gazprom przejął gazociąg Jamał – Europa i Mińsk płaci 128 dol. za 1000 m sześc. gazu, czyli blisko cztery razy mniej niż Wilno czy Warszawa.

Smok zjada własny ogon

Dyskusja o uniezależnieniu się od importu gazu z Rosji zupełnie przesłania nam sytuację tej gazowej potęgi. Tymczasem już wkrótce – alarmują eksperci – Rosja może przestać realizować swoje gazowe zobowiązania. Według Instytutu Polityki Energetycznej z Moskwy w najbliższej przyszłości w rosyjskim bilansie gazowym zabraknie w sumie 100 mld m sześc. surowca. Rosyjski Instytut Problemów Monopoli Naturalnych prezentuje podobną opinię: w krótkim okresie czasu Gazprom będzie mógł rekompensować braki gazu dzięki zmniejszaniu eksportu w dopuszczanym kontraktami przedziale i przez pozyskiwanie gazu środkowoazjatyckiego, ale w 2010 r. deficyt gazu na rynku krajowym i zagranicznym sięgnie 124 mld sześc.

Rosja produkuje rocznie 550 mld sześc. gazu ziemnego, z czego dwie trzecie rozprowadza na rynku wewnętrznym i już dzisiaj potrzebuje gazu z Turkmenistanu (50 mld sześc.), aby Gazprom mógł zrealizować kontrakty zewnętrzne. Podstawowym problemem jest według ekspertów to, że Gazprom wciąż za mało inwestuje w wydobycie. Ponadto wydobycie Gazpromu skoncentrowane zostało w dużej większości, w trzech „dojrzałych” złożach: Urengojskoje, Jamburskoje, Miedwieżje - które dostarczają coraz mniej gazu. Podczas gdy Gazprom podaje, że kierując się opłacalnością do 2010 r. będzie kontynuował wydobycie w złożach zlokalizowanych blisko istniejącej już sieci gazociągowej. Instytut Polityki Energetycznej podkreśla z kolei, że najprawdopodobniej dopiero po 2012 roku będą uruchomione nowe wielkie złoża jamalskie i złoże Sztokmanowskie, które od 2011 roku miało zapewnić eksport gazu skroplonego do USA. Tymczasem nie uruchamiając nowych wielkich złóż gazu Gazprom może utrzymywać wydobycie na stałym poziomie, ale nie może istotnie go powiększyć. Zwłaszcza, że deklaracja o koncentrowaniu się rosyjskiego potentata na wydobyciu w pobliżu działających już tras przesyłu oznaczałaby też zahamowanie rozwoju projektów wydobycia we Wschodniej Syberii i na Dalekim Wschodzie Rosji.

Do konfliktu gazowego między Ukrainą i Rosją dochodzi co roku. W tym roku obydwie strony znalazły się jednak w szczególnie trudnej sytuacji, gdyż tym razem Ukraina zgromadziła zapasy gazu na wiele tygodni, natomiast Rosji zależy na jak najszybszym uruchomieniu dostaw – aby ratować zagrożony budżet państwa, którego dochody w 65 proc. pochodzą ze sprzedaży surowców naturalnych, w tym przede wszystkim ze sprzedaży ropy i gazu. Ponadto dopóki gaz jest wydobywany i płynie, fizycznie nie można przerwać eksploatacji złoża. Gazprom nie może więc nie dostarczać gazu, nie tylko z powodów ekonomicznych i prestiżowych, ale także technologicznych. I Ukraińcy dobrze o tym wiedzą.

Dywersyfikacja koniecznością

Aby sprostać wyzwaniom inwestycyjnym Gazprom potrzebuje ogromnych funduszy, tymczasem w wyniku kryzysu spadające gwałtownie ceny ropy i w ślad za nią gazu, doprowadziły rosyjską firmę do poważnych tarapatów finansowych. Wartość giełdowa spółki spadła o 76 proc. a jej zadłużenie szacuje się na 50 mld dol. Sytuacja ta zagraża również dochodom budżetu Rosji, co może nieść nawet nieobliczalne następstwa dla wewnętrznej stabilności kraju. Dodatkowo odcinając gaz dla Ukrainy, rosyjski koncern ukarał faktycznie swoich najlepszych i rzetelnych klientów. Wiele europejskich krajów, dla których gazociągi ukraińskie są jedyną lub główną drogą dostaw rosyjskiego surowca, ma duże problemy.

Biorąc, zatem pod uwagę ograniczenia rosyjskiej gazowej potęgi może się okazać, że planowana przez kraje europejskie w tym Polskę dywersyfikacja stanie się po prostu koniecznością. Tymczasem zakręcając kurki z gazem premier Rosji Władimir Putin, paradoksalnie może osiągnąć cele odwrotne do zamierzonych. Obecnie każdemu liderowi UE o wiele trudniej będzie argumentować, że Rosja jest wiarygodnym partnerem handlowym, jeśli Putin chwali się w telewizji, że zakręcił gaz w okresie najmroźniejszej od lat zimy.

Mariusz A. Roman

Autor od kwietnia 2006 do sierpnia 2007 był członkiem Rady Nadzorczej w spółce Operator Gazociągów Przesyłowych "Gaz -System" S.A.

piątek, 9 stycznia 2009

Polakofobia wciąż obecna na Litwie


Nie milknie medialna histeria wokół Karty Polaka na Litwie. Nie brakuje przy tym, typowo antypolskich akcentów, pojawia się wiele niedomówień. Tymczasem kolejne litewskie instytucje państwowe nie mogąc rozwikłać tego problemu u siebie, próbują obciążyć nim Polskę. W stosunkach dyplomatycznych między naszymi krajami zapowiedziano na przyszły tydzień wzmożony ruch w celu m.in. uregulowania spornej kwestii.

Sprawa Karty Polaka wypłynęła tuż po październikowych wyborach do litewskiego Sejmu, gdy jeden z deputowanych konserwatywnych Gintaras Songaila uznał, że dwaj nowo wybrani posłowie Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Waldemar Tomaszewski i Michał Mackiewicz – powinni zostać pozbawieni mandatów, bo „posiadając Kartę Polaka, mają zobowiązania wobec Polski” (patrz: http://prawica.net/node/14341). Od tego czasu sprawą na Litwie zajmowała się: Główna Komisja Wyborcza, marszałek i departament prawny Sejmu, prezydent oraz MSZ. Ten ostatni, co prawda stwierdził, ze KP nie jest żadnym zobowiązaniem wobec państwa polskiego, ale to i tak nie rozwiązało problemu. Ostatecznie, problem utknął na biurku Statysa Sedbarasa, szefa sejmowego komitetu Prawa i Praworządności, który zastanawiał się jak odbić piłeczkę do Sądu Konstytucyjnego Litwy. Aby jednak to zrobić parlament litewski musiałby uruchomić procedurę impeachmentu wobec posłów AWPL. Przed końcem starego roku Sedbaras enigmatycznie stwierdził, że jego komitet sprawy raczej nie będzie rozpatrywał, ponieważ w tej kwestii „potrzebne są szersze debaty”, a decyzja może być powzięta tylko „na szczeblu politycznym”, gdyż prawna nie jest możliwa.

W międzyczasie, w połowie grudnia, były szef parlamentu a obecnie eurodeputowany Vytautas Landsbergis zagalopował się znacznie dalej niż Songaila, publicznie stwierdzając, że posiadanie KP jest niebezpieczne nie tylko dla posłów, ale dla wszystkich urzędników państwowych i osób odbywających służbę wojskową na Litwie. Wezwał jednocześnie, jako pierwszy, polski parlament do znowelizowania ustawy o KP. Tego rodzaju wypowiedź doskonale się wkomponowała w medialną histerię podsycaną wciąż nowymi polskimi urojeniami, o których pisałem już wcześniej (patrz: http://prawica.net/node/14502).

Litewski grafik atakuje polskość

Mówiąc o antypolskich urojeniach, to na Litwie wciąż ich przybywa. Do medialnej - antypolskiej nagonki, dołączają równie często, nawet ludzie kultury. Oto, jak donosi „Kurier Wileński” (polski dziennik na Litwie), na poczcie głównej w Wilnie można zakupić koperty z nadrukowaną na nich złośliwą grafiką oraz podpisem stwierdzającym, że polscy posłowie na Litwie są agentami rządu polskiego. Jednocześnie Antanas Rimantas Sakalys, litewski mistrz grafiki, lapidarnie stwierdza dziennikarzowi „KW”:

- Nie czytam żadnej polskiej prasy, ponieważ nie rozumiem tego języka. Poza tym nie ma w niej niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Rysunki czy też grafikę tworzę opierając się tylko o historyczne fakty. Do widzenia.

Kurier Wileński podkreśla, że litewski grafik, nie po raz pierwszy przy pomocy swego talentu walczy z Polakami oraz znanymi postaciami z dziejów polsko-litewskiej historii. Przed kilkoma miesiącami w sprzedaży ukazały się także inne koperty z rysunkami o jawnie antypolskich akcentach. Napis na jednej z nich głosił, że „polska armia okupowała Litwę Wschodnią, pustosząc kraj i przenosząc na miejsce wymordowanych Litwinów tysiące kolonistów z Polski”. Na innej kopercie z jeszcze bardziej ubliżającym Polakom rysunkiem, przedstawia obok siebie - Józefa Stalina, Adolfa Hitlera oraz Józefa Piłsudskiego z napisem: „Wielcy organizatorzy ludobójstwa narodu litewskiego”.

Właśnie, m.in. w taki sposób na Litwie, pisze się naszą wspólną historię - zupełnie na nowo. Przeświadczenie, co do rzetelności przedstawianych faktów historycznych, przez litewskiego grafika, nie dziwi tak bardzo, jak miało się wcześniej możliwość studiowania litewskich podręczników do nauki historii. Na Litwie, nie ma z tym większego kłopotu, gdyż można nabyć tam także polską wersję takiego podręcznika, drukowanego dla polskich szkół. Aż boję się pomyśleć, co nowego dowiemy się z filmowej inscenizacji „Bitwy pod Grunwaldem” (na Litwie oczywiście Žalgiris), szumnie zapowiadanej w celu uświęcenia obchodów 600-lecia zwycięskiej bitwy.

Litwa nie chce Karty Polaka

Jeszcze dwa tygodnie temu Statys Sedbaras, szef sejmowego komitetu Prawa i Praworządności twierdził, że sprawę Karty Polaka należy odłożyć w związku z intensyfikacją prac nad uchwaleniem litewskiego budżetu. Tymczasem ten sam Sedbaras po wtorkowym posiedzeniu rządu, na którym omawiano m.in. kwestie polityki zagranicznej, poinformował media, że Litwa przedstawi wkrótce Polsce swoje stanowisko w tej sprawie. Jak donosi litewska agencja BNS, Sedbaras powiedział m.in.:

- Naszym zdaniem, w gestii samych Polaków należy przeanalizowanie tej ustawy, z czego już oni zdają sobie sprawę – już się toczyły nieformalne dyskusje. Wyłoniło się z nich następujące stanowisko – sądzimy, że w określeniu statusu osób, otrzymujących Kartę Polaka, musiałaby być zaakcentowana różnica między byłymi republikami sowieckimi a tymi państwami, które okupowane zostały przez sowietów w roku 1940. Jeśli ta Karta nie jest przewidziana dla zamieszkałej w Niemczech mniejszości polskiej, to podobnie, w naszym przekonaniu, powinny być traktowane należące do UE państwa bałtyckie.

Jego zdaniem, takie stanowisko Litwy powinno być wyrażone podczas mającej się odbyć w przyszłym tygodniu wizyty premiera Andriusa Kubiliusa w Warszawie.

Co ciekawe, polskie agencje prasowe i media informują jedynie o naciskach litewskich w sprawie zmian w Karcie Polaka oraz rzekomych nieformalnych konsultacjach, jakich nie potwierdził żaden z pytanych przez nie w tej sprawie – polski polityk. Zupełnie nie zwrócono uwagi na porównanie przez Sedbarasa krajów bałtyckich do Niemiec. Czy jednak to porównanie nie zmierza, aby do tego, aby wyeliminować możliwość ubiegania się o KP przez Polaków zamieszkałych na Litwie – a więc w kraju, podobnie jak Niemcy, należącym do UE?

Tego pewnie dowiemy się już wkrótce, po wizycie premiera litewskiego w Polsce, lub dopiero podczas wizyty polskich najwyższych dostojników na Litwie. Do Wilna pojadą zapewne w najbliższej przyszłości prezydent Lech Kaczyński oraz marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Oni z kolei będą przekonywać Litwinów, że żadna zmiana ustawy nie jest potrzebna, a Karty Polaka nie trzeba się obawiać. Zwłaszcza, że podobny dokument jak KP funkcjonuje także na Litwie i obejmuje swoim zasięgiem litewską diasporę. Jednak litewskie przepisy w tej sprawie idą o wiele dalej niż polskie. Jest w nich bowiem mowa o gotowości przyznania obywatelstwa litewskiego, gdy tymczasem nasza Karta takiej możliwości nie daje.

Czyżby zatem te wspomniane wcześniej urojenia, wynikały z mierzenia nas Polaków - ich litewską miarą? Jeżeli tak, to należałoby przypomnieć im także inne polskie przysłowie, o tym: że każdy kij ma dwa końce... Czas pokaże, czy nasze władze na to stać?
Mariusz A. Roman

Na załączonym zdjęciu z „Kuriera Wileńskiego” - Litewski grafik Antanas Rimantas Šakalys jest przekonany, że Waldemar Tomaszewski oraz Michał Mackiewicz są lojalni nie wobec Litwy, a wobec rządu polskiego. Fotomontaż: Marian Paluszkiewicz

wtorek, 6 stycznia 2009

Święto Objawienia Pańskiego, Trzech Króli dniem wolnym od pracy...

Okres świętowania Bożego Narodzenia w chrześcijaństwie jest znacznie dłuższy niż się to potocznie przyjmuje. Kończy je dopiero Święto Chrztu Pańskiego, przypadające w niedzielę po uroczystości Objawienia Pańskiego (Trzech Króli). Tymczasem Święto Trzech Króli, obchodzone 6 stycznia, jest jednym z najważniejszych świąt i należy do pierwszych ustanowionych przez Kościół. Ponowienie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej dotyczącej przywrócenia tego święta, jako dnia wolnego od pracy, zapowiedział na dzisiaj, jej pełnomocnik, prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki.

Trzej Królowie – w tradycji chrześcijańskiej to trzej Mędrcy ze Wschodu (magowie, kapłani bądź astrologowie), którzy udali się do Betlejem, aby oddać pokłon narodzonemu Jezusowi. Biblia nie wymienia ich imion; w zachodnim chrześcijaństwie popularny jest jednak pogląd, że ich imiona to: Kacper, Melchior Baltazar. Pamiątką tej historii jest liturgia uroczystości Objawienia Pańskiego, w Polsce nazywana też świętem Trzech Króli. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wyznaczała ona początek roku liturgicznego. W niektórych regionach Polski czas pomiędzy Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli był uważany za tak bardzo święty, że powstrzymywano się w tym czasie od ciężkich prac.
darmowy hosting obrazków

Święto Trzech Króli w kościele wschodnim znane jest już w III wieku, natomiast w kościele obrządku zachodniego obchodzimy je od schyłku IV wieku. Kościół wschodni łączył uroczystość Trzech Króli z Bożym Narodzeniem, obchodzonym jednocześnie jako uroczystość Epifanii, czyli zjawienia się Boga na ziemi w tajemnicy wcielenia. Natomiast w kościele rzymskim Trzech Króli jest świętem niezależnym od Bożego Narodzenia.

Opis pokłonu Trzech Króli znajduje się w Ewangelii św. Mateusza (Mt 2, 1-12). Ma swoją symbolikę: jest pokłonem świata pogan, i ludzi w ogóle, przed Bogiem Wcielonym. Wśród takiej rodziny ludzkiej narodził się Chrystus ze swą zbawczą misją, a ona w swych przedstawicielach przybyła z różnych stron, aby złożyć mu hołd. Dlatego w tradycji chrześcijańskiej jeden z magów jest czarnoskóry (od XIV w.). Uniwersalność zbawienia, ponad wszelkimi podziałami, zaakcentowana jest poprzez samą nazwę święta, jego wysoką rangę w kościele oraz wszystkie teksty liturgii tego dnia.

Ewangeliczna historia Trzech Króli opowiada o trzech cudzoziemcach, którzy, wiedzeni gwiazdą, wyruszyli w drogę do Betlejem, które wyznaczyli jako miejsce narodzin na podstawie proroctwa w Księdze Micheasza (Mi 5, 1), aby złożyć pokłon narodzonemu królowi żydowskiemu. Po drodze wstąpili na dwór Heroda. Ten, usłyszawszy nowinę, w narodzonym upatrywał rywala. Mędrcy, odnalazłszy stajenkę betlejemską, ofiarowali Dzieciątku Jezus, swoje dary, które należały wówczas do najcenniejszych: mirrę, złoto i kadzidło. Następnie otrzymawszy podczas snu wskazówkę, aby nie wracali do Heroda, trzej pielgrzymi wyruszyli z powrotem do swych krajów inną drogą.

Zwyczaj święcenia tego dnia złota i kadzidła wykształcił się na przełomie wieków XV i XVI. Poświęcanym kadzidłem, którym była żywica z jałowca, okadzano domy i obejście, co miało zabezpieczyć je przed chorobami i nieszczęściami. Znany był też zwyczaj chodzenia dzieci z gwiazdą, które pukając do domów, otrzymywały rogale, zwane "szczodrakami". Śpiewano przy tym kolędy o Trzech Królach. Przed kościołami stały stragany, sprzedawano kadzidło i kredę.

Od XVIII wieku upowszechnił się także zwyczaj święcenia kredy, którą zwyczajowo w święto Trzech Króli na drzwiach wejściowych w domach katolickich pisano litery: K+M+B+ oraz datę bieżącego roku. Zwyczaj ten, znany również w czasach obecnych, jest błędną interpretacją łacińskiej inskrypcji CMB Christus Mansionem Benedicat (Niech Chrystus błogosławi temu domowi), choć święty Augustyn tłumaczy je jako Christus Multorum Benefactor (Chrystus dobroczyńcą wielu). Legenda o "trzech królach" pojawiła się dopiero w średniowieczu, stąd dzisiejsze błędne odczytywanie tych liter jako imion Mędrców.

Znaczenie Święta Trzech Króli, potwierdza wielowiekowa tradycja traktowania dnia 6 stycznia w Polsce, jako dnia wolnego od pracy. Tego święta nie odważono się nawet zakwestionować po II wojnie światowej, zniesiono je dopiero decyzją Władysława Gomułki, który przeforsował w tej sprawie ustawę sejmu PRL z dnia 10 listopada 1960. Tą samą ustawą skreślono jako dzień wolny od pracy 15 sierpnia. Jednak w 1989 roku przywrócono dzień wolny w Święto Wniebowzięcia NMP. Po raz pierwszy oficjalnie, pomysł przywrócenia dnia wolnego od pracy w Trzech Króli, pojawił się w styczniu 2008 roku podczas spotkania opłatkowego prezydentów miast papieskich, czyli tych, które w czasie swojego pontyfikatu odwiedził papież Jan Paweł II. Wiosną zarejestrowano obywatelski komitet inicjatywy ustawodawczej. Argumentowano, że Trzech Króli jest najstarszym świętem chrześcijańskim i dniem wolnym od pracy w dziewięciu krajach Unii Europejskiej.
darmowy hosting obrazków

Projekt ten poparło blisko 700 tys. Polaków, a poparcia tej inicjatywie udzieliło prezydium Konferencji Episkopatu Polski. Niestety, w połowie października ub. roku Sejm odrzucił obywatelski projekt ustawy ustanawiającej Święto Trzech Króli - 6 stycznia - dniem wolnym od pracy. Za przyjęciem wniosku PO o odrzucenie projektu opowiedziało się wówczas 207 posłów, przeciw było 186, od głosu wstrzymało się 2. Jako znamienne i bardzo wymowne należy jednak dodać, że aż 10 posłów PO, mimo zarządzonej w tym klubie dyscypliny, głosowało przeciw odrzuceniu tego projektu ustawy, a 30 posłów PO nie wzięło udziału w tym głosowaniu. Co pozwala mieć nadzieję na zwrot koniunktury w tej sprawie.

Zapowiedziano wówczas ponowienie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. I słowa dotrzymano. Inicjatywa ma tym razem trafić do wszystkich województw i powiatów. Dzisiaj, w Święto Trzech Króli - do marszałka Sejmu ponownie trafi obywatelski projekt ustawy o ustanowieniu 6 stycznia dniem wolnym od pracy. Do Warszawy wybiera się kilkadziesiąt osób, w tym - obok prezydenta Łodzi - także prezydenci Pabianic i Zgierza. Razem z nimi będą Trubadurzy, którzy będą grać pastorałki i grupa kolędników.

Jest to pierwszy etap procedury dotyczącej postępowania z inicjatywą obywatelską. Marszałek Sejmu po sprawdzeniu, czy w dokumentach nie ma uchybień, przyjmuje zawiadomienie. Komitet inicjatywy obywatelskiej będzie miał wtedy trzy miesiące na zebranie wymaganych 100 tys. popisów poparcia pod projektem, żeby mógł być on formalnie zgłoszony w Sejmie. Tym razem jednak inicjatorzy akcji chcą przyjść do Sejmu z milionem podpisów poparcia. Ich zdaniem będzie to prawdopodobnie największa inicjatywa obywatelska, jaka miała dotychczas miejsce w Polsce.

Mariusz A. Roman

Pomóż - polskim dzieciom na Wschodzie !

Caritas Polska wraz ze Stowarzyszeniem "Wspólnota Polska" apelują o pomoc dla dzieci Polaków na Wschodzie. Akcja pn. "Paczka na Wschód" ma pomóc w wyposażeniu polskich dzieci w podstawowe artykuły szkolne, odzież czy zabawki i słodycze, które trafią przede wszystkim do polskich dzieci na Białorusi.

Wicedyrektor Caritas Polska ksiądz Zdzisław Świniarski podkreślił dla IAR, że taka pomoc jest bardzo potrzebna i warto się do niej konkretnie przyczynić. Można wysłać SMS o treści "pomagam" na numer 72 902, lub wpłacić pieniądze na konto Caritas z dopiskiem „Paczka na Wschód". SMS o treści "Pomagam" będzie czynny jeszcze przez dwa dni, do 7 stycznia włącznie. Natomiast pieniądze na subkonto "Paczka na Wschód" można wpłacać przez cały rok. Caritas apeluje również do firm produkujących artykuły szkolne, odzież, słodycze i zabawki o przekazywanie swoich produktów na rzecz tej akcji.

Dzisiaj, w Święto Trzech Króli, w zamojskiej Katedrze odbędzie się wieczorem koncert charytatywny, który ma być kulminacyjnym wydarzeniem kampanii pn. "Paczka na Wschód". Dary kupione za pieniądze zebrane w tej akcji na początku lutego powinny dotrzeć do polskich dzieci za naszymi wschodnimi granicami.
_____________________________________________________________________
treść powyżej za: Informacyjną Agencją Radiową, 2009.01.05 godz. 16:26
**********************

W szczególnie trudnej sytuacji znajdują się Polacy na Białorusi, gdzie podtrzymanie polskości wiąże się z ogromnym wysiłkiem. I choć, nauka języka polskiego realizowana jest w ramach białoruskiego systemu oświatowego w następujących formach: szkoły i klasy z polskim językiem wykładowym; klasy, w których język polski jest wykładany jako przedmiot; ośrodki, w których język polski jest nauczany w ramach grup fakultatywnych i kółek zainteresowań; polskie grupy lub ogniska w przedszkolach. To jednak, najbardziej efektywną formą nauczania i wychowania w polskich szkołach, objętych jest zaledwie 700 dzieci na ponad 18 tysięcy wszystkich polskich dzieci i młodzieży korzystających z powyższych form nauczania. Aktualnie na Białorusi istnieją zaledwie dwie polskie szkoły: w Grodnie i Wołkowysku.

Niestety, dominującą formą nauczania języka polskiego są nadal grupy fakultatywne i kółka zainteresowań, gdzie nauczanie języka polskiego, odbywa się tam w dużej części, tylko dzięki zaangażowaniu nauczycielek, prowadzących lekcje społecznie. Na Białorusi, wciąż utrzymuje się niekorzystna tendencja zmniejszania się liczby uczących się w klasach z językiem polskim jako wykładowym i jako przedmiotem, na rzecz uczęszczania na zajęcia fakultatywne i kółka zainteresowań.

Podkreślmy, Polakom na Wschodzie, po prostu należy się solidarne wsparcie ze strony rodaków w Ojczyźnie, gdyż znaleźli się oni poza granicami naszego kraju, nie z własnego wyboru, ale w wyniku procesów historycznych czy prześladowań za obronę polskości. Trwanie polskości na Kresach, to widoczny znak minionych epok, to dowód na obecność kultury zachodniej – na wschód od Bugu. To także wzmocnienie polskiej diaspory, będącej najlepszym ambasadorem naszych interesów na Wschodzie, zarówno w wymiarze gospodarczym, politycznym, jak i kulturalnym.

Mariusz A. Roman

Na załączonych zdjęciu: inauguracja nowego roku szkolnego w szkole polskiej w Grodnie.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Epitafium dla Janka Wiśniewskiego

Nie ma już starych, malowanych ręcznie tabliczek z nazwą ulicy J. Wiśniewskiego, zawieszanych społecznie przez młodzież z SW i FMW w 1990. Zastąpiły je zupełnie nowe tabliczki na niebieskim tle. Jednak wmurowanie nowej tablicy w ramach pomnika ofiar Grudnia ‘70 przy al. Solidarności, to swoiste epitafium dla wszystkich gdyńskich ofiar. Tablica została odsłonięta w ramach obchodów 38 rocznicy wydarzeń grudnia 1970.

Nowopowstała Rada Miasta w Gdyni, składająca się w 49/50 z radnych Komitetu Obywatelskiego Solidarność, wahała się w 1990 roku ze zmianą nazwy ulicy Marchlewskiego na ulicę Janka Wiśniewskiego. Twierdząc m.in., że Janek Wiśniewski to postać fikcyjna. I rzeczywiście, to fakt bezsporny. Jednak Janek Wiśniewski, to co prawda postać symboliczna, ale najbardziej kojarząca się z wydarzeniami Grudnia 1970 roku na Wybrzeżu.


darmowy hosting obrazków

Nie mogąc się doczekać oficjalnej decyzji władz miejskich, postanowiliśmy sprawę wziąć we własne ręce. 20 rocznicę obchodów Grudnia 1970, działacze Solidarności Walczącej oraz Federacji Młodzieży Walczącej uczcili w ten sposób, że samodzielnie, bez uchwały Rady Miasta, zmienili wszystkie tabliczki z nazwą ul. Marchlewskiego na ul. Wiśniewskiego. Akcja została przeprowadzona w nocy z 16/17 grudnia 1990 roku, brałem w niej także, osobiście udział. Ulica Wiśniewskiego jest jedną z dłuższych w Gdyni – liczy dobrych parę kilometrów. Całość prac, trwała zatem, kilka nocnych godzin, ale zakończyła się pełnym sukcesem. Zamalowaliśmy wszystkie tabliczki z Marchlewskim, w to same miejsce przymocowując przygotowane wcześniej (w stoczniowym warsztacie) tabliczki z napisem: ul. J. Wiśniewskiego. Jedną z tych tabliczek przymocowaliśmy do siatki na ogrodzeniu przy torach, zarówno w stronę peronu kolejki SKM Gdynia Stocznia, jak i do ulicy. I właśnie ta tabliczka przetrwała bodajże najdłużej, całkiem niedawno była jeszcze na swoim miejscu.

Podczas uroczystości grudniowych w 1990, przy pomniku poległych stoczniowców u zbiegu wcześniej: ulic Marchlewskiego i Czechosłowackiej, zebrani (w tym radni RM w Gdyni) zauważyli, że nie ma już tabliczek z ulicą Marchlewskiego. Z racji tego, że były o wiele szersze od naszych, zostały wcześniej zamalowane, a do nich przymocowane zostały tabliczki z napisem: ul. J. Wiśniewskiego. Władzom miasta nie zostawiliśmy zatem wyboru, pozostało im jedynie usankcjonować uchwałą – to, co zostało już faktycznie i tak, społecznie wykonane.

Na miejsce naszych (napis malowany ręcznie czerwoną farbą, ale na „fachowych” metalowych tabliczkach), pojawiły się wkrótce nowe, oryginalne miejskie tabliczki. Z racji tego, że naszych było dość sporo i mocowaliśmy je także do płotów i siatek ogrodzeń, przez jakiś czas funkcjonowały one, obok tych oficjalnych i była to, przez długie lata, bodajże najlepiej oznakowana ulica w Gdyni. Do niedawna przetrwała jedna z tych tabliczek przy kolejce SKM. Nasza tabliczka różniła się od oficjalnej tym, że napis z nazwą był namalowany ręcznie i oficjalne tabliczki podają całe imię: Janka Wiśniewskiego, a nasze były o treści: ul. J. Wiśniewskiego.

Po 18 latach...
darmowy hosting obrazków

Sprawdziłem dokładnie, nie przetrwała żadna z malowanych ręcznie i przywieszanych bez zgody władz miejskich przez SW i FMW, tabliczek z nazwą: ul. J. Wiśniewskiego. Nie ma nawet, tych miejskich tabliczek z czerwona obwolutą - zastąpiły je zupełnie nowe, na niebieskim tle, które pojawiły się przy okazji przeprowadzanego ostatnio remontu historycznego wiaduktu i ronda pod stocznią w Gdyni. To znak czasu, ale za to wiecznie zakorkowana ulica Wiśniewskiego została poszerzona o dodatkowe pasy w każdą ze stron.

Tradycyjnie, rozpoczynające się każdego 17 grudnia o godz. 6 rano, przy pomniku - obok przystanku SKM Gdynia Stocznia, gdyńskie obchody rocznicy tragedii z 1970, w tym roku miały szczególnie uroczystą oprawę. Połączono je bowiem z odsłonięciem tablicy, upamiętniającej pomordowanych przed 38 laty. Tablicę, w towarzystwie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, odsłoniły Izabela Godlewska - matka i Stefania Drywa – wdowa, po zabitych w Gdyni.

Tablica została ufundowana przez społeczny komitet i została zamontowana na Pomniku Ofiar Grudnia. Zaprojektował ją rzeźbiarz Stanisław Gierada, który jest także autorem samego pomnika. Tablica jest dwustronna. Po jednej ze stron znajduje się lista znanych nam nazwisk 18 osób poległych na ulicach Gdyni w grudniu 1970, a po drugiej swoiste epitafium o treści:

„Ulica, po której codziennie zmierzają do pracy gdyńscy portowcy i stoczniowcy nosi imię Janka Wiśniewskiego – bohatera ballady opiewającej młodego portowca Zbyszka Godlewskiego, którego ciało niesiono na drzwiach przez miasto”.

I choć najprawdopodobniej na drzwiach niesiono wtedy, co najmniej dwie ofiary, to z całą pewnością, jedną z nich był uwieczniony na tablicy Zbyszek Godlewski.

Mariusz A. Roman

Na zdjęciach: tablica upamietniająca gdyńskie ofiary Grudnia 1970, tabliczka z nazwą ulicy wykonana i przywieszona w nocy z 16/17 grudnia 1990 na siatce przy stacji SKM Gdynia-Stocznia, współczesna miejska tabliczka na niebieskim tle.

piątek, 2 stycznia 2009

Kartki ze stanu wojennego


Zazwyczaj każdy z nas wspomina z nostalgią czasy swojej młodości, te z okolic zdawania egzaminu dojrzałości. Współczesnemu czterdziestolatkowi podobnemu do mnie, ten okres wypadł dokładnie w czasie stanu wojennego. Podczas świąt przejrzałem zapomniane nieco, moje archiwum podziemnej „bibuły”. Natrafiłem m.in. na dwie kartki świąteczne wydane przez Federację Młodzieży Walczącej. Zatrzymałem się chwilę nad nimi, wspominając przyjaciół - tych, co już odeszli, nie doczekawszy często swoich 40 urodzin.

W niektórych regionach Polski czas pomiędzy Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli (6 stycznia) był uważany za tak bardzo święty, że powstrzymywano się w tym czasie od ciężkich prac. A okres świąteczny to czas wyciszenia, sprzyja refleksji i wspomnieniom. Postanowiłem i ja wstrzymać nieco bieg w tym okresie, oddając się nostalgii za czasem, który już dawno przeminął...

Urodziłem się, blisko dwa lata przed grudniem 1970. Wspomnienie tej tragedii było żywe na Wybrzeżu, ale i w moim domu rodzinnym. Do szkoły poszedłem we wrześniu 1976, zaraz po tym, jak spacyfikowano robotników w Radomiu. Właśnie, uzyskałem promocję do piątej klasy, kiedy wybuchł Wielki Sierpień 1980. Wiele z dzieciaków jeździło wtedy, choćby pod stocznię. Strajkującym potrzebne było wsparcie finansowe, żywność, ale także dobre słowo i wyraz poparcia. Potem, te śledzenie kolejnych informacji z telewizji i radia. Atmosfera napięcia, ale też wybuch powszechnej nadziei na lepsze jutro, udzielało się nawet nam - dzieciom. Rozmowy, dyskusje, także te przeprowadzane na podwórku wśród moich rówieśników, dotyczyły wtedy, tak naprawdę jednego i sprowadzały się do pytania - „kiedy dokopiemy Komunie?”.

Dzień 13 grudnia 1981 rozpoczął się dla mnie zupełnie zwyczajnie. Była niedziela, więc rano poszedłem do kościoła, starałem się wtedy być na mszy przed „telerankiem”. Dla przeciętnego dziecka, nie wzbudzała wtedy zdziwienia zwiększona aktywność sił porządkowych na ulicach, w Trójmieście byliśmy przyzwyczajeni do takich widoków. Dopiero ksiądz podczas kazania, powiedział coś o wielu tysiącach internowanych. Pomyślałem, że kolejne przesilenie, takie jak te w Bydgoszczy, czy szkole straży pożarnej... Wróciłem do domu i dopiero łzy w oczach mojej mamy, pozwoliły zrozumieć, że naprawdę jest coś nie tak. Matka płakała, bo Ojciec – maszynista kolejowy, był wtedy w pracy, bała się zatem o niego. Ojcu zawsze jakoś wypadała służba w te dni, zarówno 17 grudnia w 1970, jak i 13 grudnia w 1981. Wrócił jednak cały, po południu z uśmiechem na twarzy – mówiąc: „no to mamy wojnę - komuna się w końcu doigrała”. Całą noc maszyniści przez radio odgrażali się komunistom. Nic dziwnego, że Ojciec, członek NSZZ „Solidarność”, był optymistycznie nastawiony, wszak całą noc słyszał, w swoim radiu w elektrowozie, że „byle do wiosny...”. Minęło chyba półtorej roku, a Ojciec codziennie wieczorem słuchający z nami Radia Wolna Europa, usłyszał o swojej lokomotywowni w Gdyni-Grabówku, że nadal nie udało się władzom, powołać nowych branżowych związków.

Pierwsza własna ulotka

W pierwszy dzień stanu wojennego z kolegą próbowałem dostać się do stoczni w Gdyni, czołgi zagrodziły nam jednak drogę na Estakadzie Kwiatkowskiego (droga była wtedy w budowie, oddano ją do użytku w Gdyni zupełnie niedawno). Nawet nas nie zatrzymali, mieliśmy wtedy niespełna 13 lat, więc nie potraktowali nas chyba poważnie. Ogólnie, atmosfera była wspaniała. Naprawdę, w pierwszych dniach stanu wojennego, wszyscy dookoła zakładali, że wreszcie „komuna padnie”. „Byle do wiosny” - to hasło wspomagane było specyficznym układem palców w prawej ręce, pokazującym, że jeszcze trochę i po „komunie”. Opór społeczny na Wybrzeżu był powszechny, obejmował nawet uczniów szkół podstawowych i średnich. Wydałem właśnie wtedy, wraz z przyjaciółmi pierwszą w życiu odezwę, powielaną przez kalkę na maszynie do pisania, zatytułowaną do „Ludzi dobrej woli” i rozwieszaną następnie, jeszcze w grudniu 1981 na ulicach Gdyni. Założyliśmy w szkole podziemną - Organizację Starej Polski, jako dzieci gotowi byliśmy walczyć, chociażby poprzez przypinanie oporników do naszych fartuszków lub przepisując ręcznie: ulotki i różnego rodzaju piosenki, jakie do nas docierały, a jakie podtrzymywały wtedy na duchu. Mieszkałem w Gdyni Chyloni, dzielnicy oddalonej 7 kilometrów od centrum, ale dym petard milicyjnych docierał, także do mojego podwórka i inspirował do brania udziału w „zadymach”. Jeżdżenie wraz z kolegami na „zadymy”, potajemnie przed rodzicami, to jakby rytuał tamtych dni. Dopiero później, w połowie lat 80. nastąpiło w społeczeństwie załamanie, niewiara w możliwość zmiany rzeczywistości. W pierwszych latach po wprowadzeniu stanu wojennego manifestacje z udziałem tysięcy demonstrantów nie należały do rzadkości. Po roku 1985. zgromadzenie kilkuset uczestników graniczyło z cudem. I właśnie wtedy swój renesans przeżywa Federacja Młodzieży Walczącej, organizując większość demonstracji solidarnościowych na terenie całego kraju.

Kolumbowie – generacja 1988

W liceum zacząłem działalność w szeregach FMW, była to organizacja działająca głównie na terenie trójmiejskich szkół średnich. Wydawaliśmy coraz bardziej profesjonalne pisma szkolne i o coraz szerszym zasięgu, organizowaliśmy ciche przerwy, koła samokształceniowe przy parafiach, w grudniu przychodziliśmy do szkoły ubrani na czarno. Kolejnym, tym razem niedzielnym rytuałem stało się jeżdżenie na mszę świętą do kościoła św. Brygidy w Gdańsku. Po każdej sumie o godz. 11, młodzież w większości z FMW, organizowała kolejną demonstrację lub wiec. Pamiętam demonstrację zorganizowaną, także po pasterce w 1987. Zresztą, rok 1987 był dla mnie szczególny, kończyłem wtedy 18 lat – byłem już pełnoletni. Był to także rok wizyty Jana Pawła II w Polsce. To były niezapomniane chwile: Gdynia, Zaspa, a nade wszystko Westerplatte.

„Można powiedzieć, że olbrzymią rolę w procesie ideowego dojrzewania i politycznej emancypacji trójmiejskiej młodzieży odegrała pielgrzymka papieska z czerwca 1987 r. Słowa Jana Pawła II, wypowiedziane na spotkaniu z młodzieżą 12 czerwca, 1987 r., na Westerplatte, stały się zwiastunem całej niezłomnej postawy Federacji Młodzieży Walczącej. Dla wielu przecież kazanie Ojca Świętego o potrzebie posiadania jakiegoś własnego Westerplatte było potwierdzeniem słuszności dokonanego wyboru. Słowa te brzmiały niczym nakaz i ideowe Credo. W tamtym czasie „Westerplatte” znaczyło „Wolność i Niepodległość”! Było zatem oczywiste, że nie może być mowy o porozumieniu z tymi, którzy przez całe dekady PRL tym podstawowym wartościom czynnie się sprzeciwiali” – pisał dr Sławomir Cenckiewicz, działacz FMW, a obecnie znany, niezależny historyk, do niedawna pracownik IPN.

Nic zatem dziwnego, że coraz częściej i coraz bardziej profesjonalnie młodzież z FMW, NZS, WiP czy RSA dokonywała akcji ulotkowych, malowała hasła na murach, organizowała happeningi na ulicach miasta. Z czasem, to właśnie młodzież wzięła na siebie organizację demonstracji i stała się siłą napędową opozycji. To młode pokolenie, a nie „starzy”, coraz bardziej wypaleni działacze, zorganizowali strajki 1988. w stoczni, Uniwersytecie Gdańskim i protesty poparcia w szkołach.

Strajki w maju 1988 odbywały się dosłownie w tym samym czasie, co mój egzamin dojrzałości. Pomoc dla strajkujących, kolportaż „bibuły” na mieście, redagowanie kolejnych numerów - codziennie wychodzącego wtedy „Monitu”, musiałem godzić z przygotowaniem do matury. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby zatrzymali mnie wtedy na 48 godzin. Przecież, gdy codziennie późnym wieczorem wracałem z plecakiem pełnym „bibuły” do domu, musiałem przedzierać się pomiędzy patrolami ZOMO. A m.in. kolportażem zajmowałem się także w dniach mojej pisemnej matury.

Jednak dokładnie 20 lat temu, to właśnie młodzi stoczniowcy, studenci i uczniowie, podjęli walkę z reżimem komunistycznym, jako spadkobiercy Kolumbów – nazywając siebie generacją 1988. Nasze działania wymykały się wówczas nie tylko spod kontroli komunistycznych władz, ale i podziemnej „Solidarności”. I tego się pewnie jedni i drudzy wystraszyli.
darmowy hosting obrazków

Demontaż systemu

Dojrzewało pokolenie, które nie przyjmowało do wiadomości, że z czerwonymi można uprawiać jakikolwiek dialog. „Dość paktów z czerwonymi” to było hasło noszone na gdyńskim transparencie FMW. Nie akceptowaliśmy idei okrągłego stołu oraz porozumienia z komunistami. Byliśmy wtedy wierni rządowi polskiemu na uchodźstwie i wspólnie z SW oraz Polską Partią Niepodległościową zorganizowaliśmy w Trójmieście bojkot koncesjonowanych wyborów. Bardzo wymownym akordem było zajęcie w styczniu 1990 r. budynku KW PZPR w Gdańsku, w wyniku którego ujawniliśmy fakt niszczenia partyjnych archiwów. Po kilkugodzinnej okupacji budynku, zostaliśmy jednak rozpędzeni na polecenie rządu Mazowieckiego przez jednostki MO i antyterrorystów. PZPR mogła spokojnie dopalić to, co jeszcze tam zostało. Do naszych adwersarzy dołączył wtedy sam Lech Wałęsa, który zarzucał nam działanie na szkodę kraju. Na dziedzińcu kościoła św. Brygidy wykrzyczał w naszym kierunku: „Brak kultury politycznej”, nazywając nas „agentami bezpieki”. Jako strażnik nowego porządku oznajmił, że jeśli młodzież nadal będzie zachowywać się nieodpowiedzialnie, to: „sam stanie z pasem i będzie lał w dupę”. W odpowiedzi na murach pojawiło się nowe hasło: „Mazowiecki musi odejść”, a na uroczystościach z okazji X-lecia „Solidarności” ulotka sygnowana przez FMW pt. „Kto dzisiaj obłudnie świętuje?”.

Epilog

Pomyślałby kto, że jesteśmy przegranym pokoleniem, że rozminęliśmy się z rzeczywistością, że zostaliśmy oszukani... Wszak tak wielu z nas, nawet po latach nie potrafimy skutecznie zlokalizować. Wielu z dawnych działaczy FMW, tak zraziło się do otaczającego nas świata, że nie chce nawet wracać do tego, co wtedy nas łączyło. Tymczasem w naszym działaniu, nie było nawet cienia kalkulacji i wyrachowania. Nikt przecież, nie mógł wtedy zakładać, że nasza walka tak szybko się skończy, że zmieni się jakiś „układ”. Byliśmy po prostu, spadkobiercami tych, którzy rozpoczęli walkę w 1939 roku w obronie honoru, niepodległości, wreszcie całości Rzeczpospolitej. Tylko wciąż przykro, że tak wielu, nie potrafi się nawet do dzisiaj pozbierać.
darmowy hosting obrazków

„Bez względu na to, jak dzisiaj oceniany jest tamten radykalizm „młodzieży walczącej”, warto pamiętać, że nie wypływał on z koniunkturalizmu i chęci wskoczenia na stołek, ale z autentycznego umiłowania Ojczyzny i pragnienia wolności. Klimat przełomu lat 1989/1990 oddają też w jakiś sposób dokumenty odnalezione w Instytucie Pamięci Narodowej. Zwłaszcza jeden, z którego wynika, że jeszcze w końcu maja 1990 r. już nie Wydział III Służby Bezpieczeństwa, a Urząd Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa (formalnie istniał już wówczas Urząd Ochrony Państwa, którego szefem został Krzysztof Kozłowski) rozpracowywał trójmiejską FMW” – pisał Cenckiewicz.

Najważniejszymi z powodów, dla których powołaliśmy, we wrześniu 2007 roku, Stowarzyszenie Federacji Młodzieży Walczącej jest udokumentowanie historii naszej organizacji i pomoc rodzinom naszych zmarłych przyjaciół z FMW. Wielu z nich odeszło do Pana, często nie doczekawszy swoich 40 urodzin. Od kilku lat trwa, bowiem nieprzerwanie w naszym środowisku zła passa. Dariusz Stolarski, Wiesław Gęsicki, Tadeusz Duffek, Robert Bodnar, Mieczysław Brzezicki, Andrzej Kuczyński, Adam Dydziński, Krzysztof Kornaś... Kto następny dołączy do niebiańskiej grupy działaczy FMW?

Mariusz A. Roman


Na załączonych zdjęciach: Karta świąteczna, wydane przez FMW; Wiec zorganizowany m.in. przez FMW pod budynkiem KW PZPR w Gdańsku - w dzień po zajęciu budynku i usunięciu nas z niego siłą przez rząd Mazowieckiego; oraz zdjęcie z pogrzebu Adama Dydzińskiego z Kętrzyna, jednego z czołowych działaczy FMW.